Литмир - Электронная Библиотека

Cowart spojrzał w zmrużone oczy detektywa myśląc, że Ferguson nie był jedynym, którego przepełniała nienawiść.

– Proszę o szczegóły.

– Praktycznie żadnych nie ma. Dziewczyna skarży się, że szedł za nią do domu. Inna mówi nam, że chciał ją namówić, żeby z nim pojechała. Powiedział, że ją tylko podwiezie. Taka przyjacielska przysługa. Ale potem nocny patrol namierza go, jak jeździ bez widocznego celu po ulicach ze zgaszonymi światłami. W kilku innych okręgach ktoś popełnia gwałty i morderstwa, ale sądówka nie może do niego dopasować posiadanych dowodów. Policja zatrzymuje go pod szkołą na tydzień przed porwaniem i morderstwem, tuż przed zakończeniem lekcji, a on nie potrafi wytłumaczyć, co tam robił. Cholera, nawet przepuściłem go przez ogólnokrajowy komputer, dzwoniłem do policji stanowej w Jersey, zobaczyć, czy nie mieliby czegoś na niego w Newark. Ale nic nie było.

– Tylko pewnego dnia znaleziono martwą Joanie Shriver. Brown westchnął. Alkohol przytłumił nieco jego złość.

– Ano właśnie. Tylko pewnego dnia znajdują martwą Joanie Shriver. Cowart wpatrywał się w porucznika policji.

– Czegoś mi pan nie mówi. Brown przytaknął.

– Była najlepszą przyjaciółką mojej córki. Zresztą moją też.

Dziennikarz skinął głową.

– I?

Brown mówił cicho:

– Jej ojciec. Miał takie sklepy z narzędziami. Dostał je po swoim ojcu. To jego ojciec dał mi pracę po południu – miałem tam sprzątać. Był po prostu człowiekiem, który kolor postawił na samym dole swojej listy. Dość niezwykłe w czasach, kiedy wszyscy ustawiali go na samej górze. Pamięta pan, jak było na Florydzie na początku lat sześćdziesiątych? Były marsze, zebrania i palenie krzyży. I pośród tego wszystkiego on dał mi pracę. Pomagał mi, kiedy wyjechałem na studia. A kiedy wróciłem z Wietnamu, zarekomendował mnie do policji. Gdzieś zadzwonił. Kogoś poprosił. Komuś przypomniał o jakiejś przysłudze. Myśli pan, że takie rzeczy się nie liczą? A jego syn był moim przyjacielem. Pracował razem ze mną w sklepie. Opowiadaliśmy sobie kawały, gadaliśmy o kłopotach, o tym, co chcemy robić w przyszłości. Takie coś nie zdarzało się zbyt często w tamtych czasach, chociaż pan pewnie o tym nie wiedział. To też coś znaczy w tym wszystkim, panie Cowart. I nasze dzieci bawiły się razem. A gdyby pan miał pojęcie, co to dla człowieka znaczy, zrozumiałby pan, dlaczego nie za dobrze sypiam teraz w nocy. Miałem kilka długów do spłacenia. Nadal je mam.

– Proszę mówić dalej.

– Czy ma pan pojęcie, jak bardzo można się znienawidzić za dopuszczenie do czegoś, czemu tak samo mogło się zapobiec, jak wschodowi słońca lub wieczornemu odpływowi?

Cowart patrzył ponuro prosto przed siebie.

– Może i mam.

– Czy pan wie, jak to jest, kiedy jest się absolutnie, bez cienia wątpliwości pewnym, że wydarzy się coś złego, a jednocześnie wie się, że się tego nie powstrzyma? A kiedy się to faktycznie stanie, ktoś, kogo się kocha, zostaje wydarty wprost z naszych ramion? I łamie to serce najbliższego przyjaciela? A ja nie mogłem temu zapobiec. Nie mogłem zrobić zupełnie nic! – Siła bijąca z własnych słów podniosła Browna na nogi. Zacisnął pięść, jakby próbując złapać całą nagromadzoną w nim furię. – Więc rozumie pan teraz, panie Cowart? Zaczyna pan wreszcie widzieć?

– Sądzę, że tak.

– Więc ta świnia była naprzeciwko mnie. Podśmiewała się, skręcając się na krześle. Szydząc ze mnie. On wiedział. Myślał, że nie można go ruszyć. Bruce spojrzał na mnie, ja skinąłem tylko głową. Wyszedłem, a on mu wtedy dołożył. Uważa pan, że wytłukliśmy to wyznanie z Roberta Earla Fergusona? No i ma pan absolutną rację. Tak właśnie było.

Brown głośno klasnął jedną ręką o drugą, co zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu.

– Buuch! Wzięliśmy książkę telefoniczną, tak jak ta świnia mówiła. – Oczy detektywa przeszywały Cowarta. – Dusiliśmy go, biliśmy, co nam tylko przyszło do głowy. Ale świnia twardo się trzymała. Tylko pluł na nas i nie przestawał się śmiać. Prawdziwy twardziel z niego, wiedział pan o tym? I do tego o wiele silniejszy, niżby się mogło wydawać. – Brown wziął głęboki oddech. – Bardzo żałuję, że go wtedy nie zabiliśmy, od razu tam na miejscu, zamiast tego co się stało.

Detektyw zacisnął pięść i podsunął dziennikarzowi pod nos.

– Więc jeśli nie zadziała przemoc fizyczna, to co? Trochę psychologicznego piekła powinno zdać egzamin. Widzi pan, ja zdałem sobie wtedy sprawę, że on by się nas nie przestraszył. Bez względu na to, jak mocno byśmy go bili. Ale czego mógłby się bać? – Brown wstał. Podciągnął nogawkę spodni. – Proszę. Cholerny rewolwer, dokładnie tak jak powiedział. W olstrze na kostce.

– I to w końcu zmusiło go do przyznania się?

– Nie – odparł Brown z tłumioną wściekłością. – Zmusił go strach. – Detektyw schylił się nagle i jednym, gwałtownym ruchem wyciągnął broń. Rewolwer wskoczył mu w dłoń, a on w mgnieniu oka wycelował w stronę Cowarta, odciągając kurek ze złowróżbnym trzaskiem. Mierzył dokładnie w sam środek czoła.

– O tak – powiedział. Cowart poczuł, jak krew nagłą falą napływa mu do twarzy. – Strach, panie Cowart. Strach i niepewność, jak szalony może się okazać człowiek pełen gniewu. – Niewielki rewolwer wydawał się jeszcze mniejszy w porównaniu z masywną posturą detektywa, zogromniałą nagle pod wpływem emocji. Policjant pochylił się naprzód, przyciskając lufę bezpośrednio do czaszki Cowarta, gdzie pozostała przez dobrych kilka sekund, jak sopel lodu. – Chcę wiedzieć – wycedził detektyw. – Nie chcę już czekać. – Cofnął nieco rewolwer, tak że znajdował się on w odległości kilku centymetrów od twarzy Cowarta. Dziennikarz pozostał przykuty do miejsca. Z trudem oderwał wzrok od ziejącego wylotu lufy i spojrzał w górę na policjanta.

– Zabije mnie pan?

– A powinienem, panie Cowart? Myśli pan, że nienawidzę pana dostatecznie za to, że przyjechał pan do Pachouli z tymi wszystkimi cholernymi pytaniami?

– Gdybym to nie był ja, pojawiłby się ktoś inny – głos Cowarta łamał się z napięcia.

– Każdego bym znienawidził na tyle, by go zabić.

Dziennikarz poczuł, jak narasta w nim dzika panika. Nie były w stanie oderwać oczu od palca detektywa, zaciskającego się coraz bardziej na spuście. Zdawało mu się, że spust coraz bardziej zbliża się do punktu, z którego nie ma już odwrotu.

Jezu Chryste, przelatywało przez głowę Cowarta, on to zrobi. Przez mgnienie pomyślał, że zaraz zemdleje.

– Powiedz mi – natarł zimno Brown. – Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. Cowart poczuł, jak cała krew odpływa mu z twarzy. Jego ręce drgały bezładnie na kolanach.

– Powiem ci. Tylko odłóż broń. Detektyw wpatrzył się w niego nieruchomo.

– Miałeś rację, cały czas ją miałeś! Czy nie to właśnie chciałeś usłyszeć? Brown skinął powoli głową.

– Widzisz – powiedział cichym, wyważonym głosem. – Nie jest trudno skłonić kogoś do mówienia.

Cowart spojrzał na policjanta.

– To nie mnie chcesz zabić.

Tanny Brown nie poruszył się przez chwilę. Wreszcie opuścił rewolwer.

– Masz rację. Nie ciebie. Albo może i ciebie, tylko jeszcze nie nadszedł na to odpowiedni czas.

Usiadł z powrotem, odkładając pistolet na oparcie fotela. Wziął ze stołu postawionego tam wcześniej drinka. Pozwolił, by alkohol stopił resztki dopalającego się gniewu. Odetchnął głęboko.

– Blisko, Cowart. Bardzo blisko. Dziennikarz oparł się ciężko o kanapę.

– Wszystko obecnie dzieje się zbyt blisko mnie.

Obaj chwilę milczeli, zanim ponownie odezwał się detektyw.

– Czy nie na to zawsze się skarżycie? Ludzie nie znoszą dziennikarzy, bo zawsze przynoszą najczarniejsze wiadomości. Stąd się chyba wzięło wasze powiedzenie o zabijaniu posłańca, co?

– Tak. Tylko że zwykle nie rozumiemy tego aż tak dosłownie. – Cowart głęboko odetchnął i wybuchnął piskliwym, pełnym ulgi śmiechem. Potem zamyślił się na chwilę. – Więc tak się to pewnie stało, prawda? Wystarczy wycelować to w kogoś, a wszelkie zahamowania na temat obciążania samego siebie rozpływają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

75
{"b":"110015","o":1}