Cowart opadł wygodnie na oparcie kanapy, jakby kontynuując przerwane opowiadanie.
– …Więc siedział sobie stary Sully, gadając jak najęty. Starzy mężczyźni, stare kobiety, młodzi, w średnim wieku, chłopcy, dziewczyny. Faceci obsługujący stacje benzynowe i turyści. Kasjerzy sklepowi i przypadkowi przechodnie. Ciach, ciach. Pogryzieni i wypluci przez jednego złego człowieka. Noże, pistolety, zaduszeni jego gołymi rękami, bici kijami, rąbani, zastrzeleni i utopieni. Wielka różnorodność brzydkich śmierci. Dużo inwencji, co? Niesympatyczne, zupełnie niesympatyczne. Człowiek się zastanawia, do czego ten świat zmierza, po co w ogóle dalej żyć, kiedy wkoło tyle zła. Czy słuchanie czegoś takiego przez kilka bitych godzin nie wystarczy? Czy to nie tłumaczy dostatecznie mojego, jak by to nazwać, niezdecydowania? Czy to właściwe słowo? Tam, w więzieniu?
– Mogłoby.
– Ale pan tak nie sądzi?
– Nie.
– Uważa pan, że coś innego mi nie daje spokoju i przyjechał pan aż tutaj, żeby się dowiedzieć co. Jestem wzruszony pańską troskliwością.
– To nie była troska o pana.
– Powinienem się był tego domyślić – zaśmiał się ponuro Cowart. – Podoba mi się to – oznajmił. – Napiłby się pan czegoś, poruczniku? W ramach przerwy w pojedynku.
Brown zastanowił się. Podniósł ramiona w geście: „Właściwie czemu by nie”, a potem rozparł się w fotelu. Obserwował, jak Cowart wstaje, idzie do kuchni i po chwili wraca, niosąc butelkę i dwie szklanki, jednocześnie próbując utrzymać pod pachą sześciopuszkową kasetkę z piwem. Podniósł swe zdobycze do góry.
– Tania whisky. I piwo, jeżeli pan chce. To pijali dziennikarze w gazecie mojego starego. Nalewasz piwa, upijasz kilka łyków i strzelasz sobie lufę. Taki dopalacz. Nieźle rozładowuje napięcie po ciężkim dniu. Zapominasz od razu, że masz bezsensowną pracę, w nieludzkich godzinach, a do tego kiepsko płatną i bez przyszłości.
Cowart nalał każdemu z nich.
– Doskonały drink dla takich jak my. Zdrowie – powiedział, unosząc szklankę. Wypił połowę zawartości kilkoma szybkimi łykami.
Alkohol palił gardło i rozgrzewał żołądek. Tanny Brown wykrzywił twarz.
– Smakuje fatalnie. Psuje całkowicie i whisky, i piwo – stwierdził.
– Tak – zaśmiał się znowu Cowart. – W tym tkwi całe piękno. Bierze się dwie zupełnie dobre substancje, które oddzielnie całkiem nieźle zdają egzamin, wrzuca je razem i otrzymuje coś absolutnie obrzydliwego. A następnie się to pije. Tak jak teraz pan i ja.
Detektyw pociągnął jeszcze jeden łyk.
– Ale im dłużej się pije, tym lepiej smakuje.
– Ha! I tym właśnie się różni od życia. – Ponownie nalał im obu, następnie usiadł wygodnie na kanapie, trąc palcem mokry brzeg szklanki, słuchając piszczącego dźwięku, który w ten sposób powodował. – Dlaczego miałbym panu cokolwiek powiedzieć? – zaczął powoli. – Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do pana z pytaniami na temat Fergusona, napuścił pan na mnie swego psa. Wilcoxa. Nie ułatwił mi pan specjalnie mojej pracy, prawda? Kiedy znaleźliśmy ten nóż, czy faktycznie był pan zainteresowany prawdą? Czy tylko utrzymaniem swojej sprawy? Dlatego chciałbym to usłyszeć od pana. Dlaczego właściwie miałbym panu pomóc?
– Tylko z jednego powodu. Bo ja też mogę pomóc panu. Cowart potrząsnął głową.
– Nie sądzę. I nie uważam, żeby to był dobry powód.
Brown poruszył się w swym fotelu, mierząc dziennikarza wzrokiem.
– To może trafi do pana ten powód – powiedział po chwili wahania. – Tkwimy w czymś razem. Od samego początku. I nie jest to jeszcze skończone, prawda?
– Nie – zgodził się Cowart.
– Problem z mojego punktu widzenia wygląda tak, że ja siedzę w czymś po szyję, ale nie wiem, co to jest. Mógłby mnie pan trochę oświecić?
Cowart opadł na oparcie, patrząc w sufit i zastanawiając się, co może powiedzieć detektywowi, a czego nie powinien.
– Zawsze jest prawie tak samo, prawda? – Co?
– Gliniarze i dziennikarze. Brown skinął głową.
– Niechętni współpracownicy, i to w najlepszym wypadku.
– Miałem kiedyś przyjaciela – zaczął Cowart. – Pracował w wydziale zabójstw, tak jak pan. Zawsze mi powtarzał, że interesuje nas to samo, tylko z innych powodów. Przez bardzo długi czas żaden z nas nie mógł zrozumieć motywów tego drugiego. On sądził, że mnie zależy tylko na tym, żeby mieć co napisać, natomiast ja uważałem, że on chce tylko zamykać kolejne sprawy i wspinać się coraz wyżej w hierarchii służbowej. To, o czym mi mówił, przydawało się w pisaniu artykułów. Rozgłos, jaki zyskiwały jego sprawy, pomagał mu w karierze. W pewnym sensie karmiliśmy się nawzajem. Więc tak sobie żyliśmy, chcąc się dowiedzieć tego samego, potrzebując tych samych informacji, korzystając czasem z tych samych technik, bardziej podobni do siebie, niż którykolwiek byłby skłonny przyznać, i cholernie nieufni względem siebie. Pracowaliśmy na tym samym terytorium po różnych stronach ulicy i nigdy przez nią nie przechodziliśmy. Bardzo dużo czasu minęło, zanim zaczęliśmy dostrzegać, jak bardzo byliśmy podobni, zamiast koncentrować się na różnicach.
Brown napełnił sobie ponownie szklankę, czując, jak alkohol zaczyna koić jego zszarpane nerwy. Przełknął i przeciągle spojrzał na Cowarta.
– Taka już jest natura detektywów, że nie dowierzają wszystkiemu, czego nie mogą kontrolować. A już szczególnie w przypadku informacji.
Cowart leciutko się uśmiechnął.
– Dzięki temu to wszystko jest takie interesujące, poruczniku. Ja wiem coś, czego pan chciałby się dowiedzieć. Jest to dla mnie dość dziwna sytuacja. Zazwyczaj to ja staram się nakłonić do mówienia kogoś takiego jak pan.
Brown także się uśmiechnął, ale nie dlatego że coś w wypowiedzi Cowarta wydało mu się zabawne. Był to uśmiech, który spowodował, że Cowart mocniej ścisnął szklankę i nagle nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji.
– Jest tylko jeden temat, na który od początku mieliśmy sobie coś do powiedzenia. Chyba nie wypiłem jeszcze tyle, żeby o nim zapomnieć, co, jak pan sądzi, panie Cowart? Cały alkohol, jaki ma pan u siebie, nie sprawiłby, żebym o tym zapomniał. Pewnie nawet cały alkohol świata.
Reporter zamarł na chwilę, a potem pochylił się do przodu.
– Coś panu powiem, detektywie. Pan chce wiedzieć. Ja też chcę wiedzieć. Zróbmy wymianę.
Detektyw odstawił powoli szklankę.
– Co mielibyśmy wymieniać?
– Wyznanie. Od tego się przecież zaczęło, prawda?
– Tak.
– Więc pan powie mi prawdę o tamtym wyznaniu, a ja powiem panu o Fergusonie.
Brown wyprostował się sztywno, czując, jak fala wspomnień odbiera elastyczność jego ciału i słowom.
– Panie Cowart – odparł powoli. – Czy wie pan, co się dzieje, kiedy dorasta się i mieszka całe życie w jednym niewielkim mieście? Człowiek dochodzi do tego, że wyczuwa przez skórę, co jest złe, a co dobre, wąchając, co niesie wiatr, obserwując, jak upał narasta do południa ustępuje pod wieczór. To tak jakby słuchać kawałka muzyki, do którego znasz nuty; orkiestra jeszcze nie zacznie grać, a ty go już słyszysz w głowie. Nie mówię, że wszystko tutaj jest zawsze takie cukierkowe, że nie zdarzają się różne okropności. Pachoula nie jest może Miami, ale i tu mamy mężów okładających żony, dzieciaki, które ćpają, prostytutki, pobicia za długi, wymuszenia, zabójstwa. Wszystko tak samo. Tylko może bardziej w ukryciu.
– A co z Bobbym Earlem?
– Źle od samego początku. Wiedziałem, że tylko czeka, żeby kogoś zabić. Może przez ten jego chód albo to, jak mówił czy też ten jego śmieszek, kiedy kazałem mu zjechać na pobocze. Był z twardego gniazda, panie Cowart, niczym się nie różnił od psa, którego wychowano do walki. A wszystko to rozwinęło się jeszcze i dojrzało, kiedy mieszkał w mieście. Był przepełniony nienawiścią. Nienawidził mnie. Nienawidził pana. Nienawidził wszystkiego. Chodził sobie, czekając, aż go ta nienawiść kompletnie zaleje. Cały czas wiedział, że mam go na oku. Wiedział, że tylko czekam. Wiedział, że ja wiedziałem, że on też czeka.