Литмир - Электронная Библиотека

– Tylko siedem.

– Być może zapomniałem o jednej czy dwóch.

Cowart wstał, poderwany na nogi przez niepokój, jaki zakiełkował w nim. Oddalił się od Fergusona, podchodząc do szafki z książkami. Przejrzał tytuły, podobnie jak uczyniła to Shaeffer, kiedy odwiedziła to mieszkanie.

– Chyba jesteś ekspertem po przeczytaniu tego wszystkiego – powiedział. Ferguson przyjrzał się uważnie reporterowi.

– Lektura obowiązkowa.

Cowart obrócił się twarzą do książek.

– Dawn Perry – powiedział cicho. Przesunął się za biurko, jak gdyby miało mu dostarczyć chwilowej ochrony, jeśli Ferguson ruszyłby za nim.

– Nazwisko nie wydaje mi się znajome – odparł Ferguson.

– Mała dziewczynka. Czarna. Jakieś dwanaście lat. Po drodze do domu z klubu pływackiego pewnego sierpniowego wieczoru, kilka dni po twojej przemowie.

– Nie rozumiem. Czy powinienem ją znać?

– Myślę, że tak. Perrine, Floryda. Klub pływacki, jakieś trzy, cztery przecznice od Pierwszego Kościoła Baptystów w Perrine. Czy powiedziałeś wspólnocie o świetle Jezusa, które spłynęło na ciebie? Domyślam się, że oni nie wiedzieli, co jeszcze może oznaczać to światło.

– Zadaje pan pytanie, panie Cowart?

– Tak. Dlaczego ją zabiłeś?

– Mała dziewczynka nie żyje?

– Zniknęła. – Nie zabiłem jej.

– Nie? Byłeś tam. Ona znika.

– Czy to pytanie, panie Cowart?

– Powiedz mi, jak to zrobiłeś.

– Nie zrobiłem niczego tej małej dziewczynce. – Ferguson pozostał chłodny i zrównoważony. – Nie zrobiłem niczego żadnej małej dziewczynce.

– Nie wierzę ci.

– Wiary, panie Cowart, ci u nas dostatek. Ludzie uwierzą prawie we wszystko. Uwierzą, że UFO odwiedzają małe miasteczka w Ohio i że widziano Elvisa kupującego czekoladowe batoniki w przydrożnym sklepie. Uwierzą, że CIA truje wodę i że Stanami Zjednoczonymi faktycznie rządzi tajna organizacja. Dużo trudniej, panie Cowart, jest coś udowodnić. – Przyjrzał się reporterowi. – Na przykład morderstwo.

Cowart pozostał nieruchomy, słuchając głosu, który zdawał się owijać się wokół niego.

– Potrzebujesz motywu, potrzebujesz okazji i potrzebujesz namacalnego dowodu. Coś naukowego i pewnego, co jakiś ekspert może przedstawić w sądzie i powiedzieć, że bez wątpienia to się wydarzyło, dowody typu odciski palców czy próbki krwi. Czy może ten nowy test DNA, panie Cowart. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Bo ja tak. Potrzebuje pan świadka, a nie mając go, może poświadczenia współwinnego. Jeśli nie będzie pan miał któregoś z nich, to w najlepszym razie pozostaje panu zeznanie. Słowa zabójcy, miłe i wyraźne i nie poddawane pod dyskusję, ale znamy się na tym, prawda? Pan musisz mieć wszystkie te rzeczy, wszystko powiązane ze sobą w miły łańcuszek, ponieważ w przeciwnym razie nie pozostanie panu nic z wyjątkiem paskudnych przeczuć i domysłów. Jakaś mała dziewczynka zniknęła właśnie na przedmieściach tego dużego, starego, diabelskiego miasta, panie Cowart, a ja na szczęście byłem w tym mieście dwa dni wcześniej, no cóż, to nie dowodzi niczego, prawda? Jak pan myśli, ilu zabójców znajduje się w Miami w określonym momencie? Ilu ludzi pokusiłoby się o porwanie jakieś małej dziewczynki, która właśnie wraca do domu? Myśli pan, że tamtejsze gliny nie rozesłały listów gończych i nie przesłuchały wszystkich podejrzanych? Zrobili to, panie Cowart. Jestem tego pewny. Ale wiesz pan co? Nie jestem na niczyjej liście. Już nigdy więcej. Ponieważ jestem niewinnym człowiekiem, panie Cowart. Pomógł mi pan w tym. I zamierzam takim pozostać.

– Ile? – zapytał Cowart, zniżając głos prawie do szeptu. – Sześć? Siedem? Czy za każdym razem, jak wygłaszasz przemowę, ktoś umiera?

Oczy Fergusona zamieniły się na moment w dwie szparki, lecz jego głos pozostał nie zmieniony.

– Zbrodnia białego człowieka, panie Cowart. Nie wie pan o tym?

– Co?

– Zbrodnia białego człowieka. Niech pan pomyśli o wszystkich mordercach, o których pan czytał. Wszystko to jacyś Speckowie, Bundyowie, Gacyowie, Henleyowie, Lucasowie i nasz stary kumpel Blair Sullivan. Biali ludzie. Kuba Rozpruwacz i Sinobrody. Biali ludzie. Kaligula i Vlad Palownik. Biali ludzie, panie Cowart. To wszystko biali ludzie. Zrób pan sobie wycieczkę po jakimś więzieniu i wskażą panu Charliego Mansona czy Davida Berkovitza, i zobaczy pan białych ludzi, którzy poddają się dziwnym żądzom. To nie o to chodzi, że nie zdarzy się od czasu do czasu jakiś wyjątek, który potwierdza regułę. Coś jak Wayne Williams z Atlanty; lecz w jego sprawie jest zbyt wiele pytań. Do diabła, leciał nawet film w telewizji o tym, czy to on załatwił tych wszystkich młodych ludzi. Pamięta pan to, panie Cowart? Nie, porywanie małych dziewczynek z ulicy i pozostawianie ich martwych w jakimś ciemnym miejscu nie jest typowe dla czarnych ludzi. My popełniamy przestępstwa przemocy. Nagłe, niekontrolowane napady z nożami czy gnatami i hałasem. Przestępczość w mieście, panie Cowart, ze świadkami, z dowodami, a gdy gliny zaczynają krążyć dookoła, żeby wsadzić nas do więzienia, wtedy nie ma żadnych pytań. Gwałcenie dziewczyn uprawiających jogging, strzelanie do konkurujących handlarzy narkotyków i napady z bronią w ręku na ekspedientów przydrożnych sklepów, czy nie tak, panie Cowart? Typowe rzeczy, które sprawiają, że biali ludzie kupują fantastyczne alarmy, zakładają je w swoich domach na przedmieściach i karmią system sprawiedliwości ich dzienną normą przypadającą na czarnych. Lecz nie seryjne zabójstwa. I wie pan co jeszcze, panie Cowart?

– Co?

– To jest droga, którą ten system preferuje. System nie jest wygodny dla zjawisk, które nie pasują do statystyk i kategorii.

Ferguson spojrzał w jego kierunku.

– Jak zamierza pan napisać to opowiadanie, panie Cowart? To, które nie pasuje do jakiejś miłej, bezpiecznej, oczekiwanej szufladki? Czy rzeczywiście gazety są dobre w przekazywaniu ludziom tak dziwnych wiadomości? Tak nieoczekiwanych? Czy wykonuje pan pracę reporterską, wykorzystując ciągle te same materiały, zmieniając jedynie twarze i słowa?

Reporter nie odpowiedział.

– I myśli pan, że napisze coś takiego bez żadnego dowodu?

– Joanie Shriver – powiedział Cowart.

– Do widzenia jej, panie Cowart. Ona dawno odeszła. Lepiej żeby pan to zrozumiał. Może to sprawi, że pana przyjaciel Tanny Brown zrozumie to również.

Cowart wciąż stał nieruchomo za biurkiem Fergusona. Pochylił się, chwytając za brzeg blatu dla utrzymania równowagi.

– Napiszę ten artykuł, wiesz o tym, prawda?

Ferguson milczał, wpatrując się w swego rozmówcę.

– Wydrukują to w gazecie. Wszystkie fałszerstwa, wszystkie kłamstwa, każdy okruszek. Możesz temu zaprzeczać i zaprzeczać, i wiesz co?

– Co?

– To zadziała. Ja wywinę kozła. Może Tanny Brown również, ale wiesz, co się stanie z tobą, Bobby Earl?

– Proszę mnie oświecić – powiedział zimno.

– Nie trafisz za kratki. Nie. Tutaj się nie mylisz. Nie ma wystarczających dowodów. I większość ludzi uwierzy ci, gdy powiesz, że to wszystko jest sfingowane. Uwierzą ci, gdy powiesz, że jesteś niewinny. Większość ludzi będzie chciała oskarżyć mnie i gliny. Ale oni będą krążyli wokół ciebie, Bobby Earl. Obiecuję ci.

Ferguson wciąż wpatrywał się w Cowarta.

– Wiesz, co stracisz? Anonimowość.

Ferguson wzruszył ramionami i Cowart kontynuował:

– Daj spokój, Bobby Earl. Co robisz, gdy dostajesz starego kocura, który lubi polować? Lubi zabijać ptaki i myszy, i zaciągać je do twojego miłego, czystego domu na przedmieściach? Powiesisz dzwoneczek na szyi kota, i bez względu na to jak zdolny i cichy jest stary polujący kot, nie może nigdy podejść wystarczająco blisko do jakiegoś biednego małego szpaka, żeby wbić w niego pazury.

Ferguson zmrużył oczy.

– Myślisz, że te wszystkie kościoły poproszą cię jeszcze, żebyś przyjechał i wygłosił miłe kazanie, jeśli pozostanie jakieś małe niedomówienie? Czy myślisz, że znajdą sobie jednak jakiegoś innego mówcę na niedzielę? Takiego, którego będą cholernie pewni, że nie będzie wałęsał się i nie powróci, żeby zwinąć z ulicy jakąś małą dziewczynkę?

111
{"b":"110015","o":1}