Lucy Kyoto Jones była owocem porozumienia między czarnym amerykańskim żołnierzem a japońsko-amerykańską kobietą. Drugie imię nadano jej na część rodzinnego miasta matki. Stąd oczy w kształcie migdałów i kakaowa karnacja. O dyplomie ze Stanford i prawie ukończonym na Harvardzie miałem się dowiedzieć później.
O bliźnie na twarzy również miałem się dowiedzieć, bo człowiek który ją po sobie zostawił – tę i drugą, niewidoczną, schowaną głęboko we wnętrzu – pchnął Lucy na drogę, która zaprowadziła ją do Szpitala Western State z pytaniami bardzo niepopularnymi.
Podczas lat największego szaleństwa zrozumiałem, że można było znajdować się w pomieszczeniu, za ścianami, zakratowanymi oknami i zamkami w drzwiach, w otoczeniu innych wariatów albo nawet być wciśniętym samotnie do izolatki, ale tak naprawdę przebywało się gdzie indziej. Prawdziwe otoczenie tworzyły wspomnienia, związki, wydarzenia, wszelkiego rodzaju niewidoczne siły. Czasem omamy. Czasem halucynacje. Pragnienia. Sny i nadzieje albo ambicje. Czasem gniew. To bardzo ważne: zawsze rozpoznawać, z czego wzniesione są prawdziwe mury.
I tak właśnie było wtedy, kiedy siedzieliśmy w gabinecie Piguły. Wyjrzałem za okno mojego mieszkania i zobaczyłem, że jest późno. Światło dnia umknęło, ustępując miejsca gęstej, małomiasteczkowej nocy. W kawalerce miałem kilka zegarów, wszystkie od sióstr, które z nieznanej mi przyczyny najwyraźniej uważały, że kieruje mną ciągła i głęboko zakorzeniona potrzeba kontrolowania godziny. Pomyślałem, że słowa to jedyny czas, jakiego mi teraz trzeba, więc zrobiłem sobie przerwę. Zapaliłem papierosa i zebrałem zegary, odłączyłem je od kontaktów albo wyjąłem baterie, tak że wszystkie stanęły. Zauważyłem, że zatrzymały się mniej więcej w tej samej chwili – dziesięć po dziesiątej, jedenaście po dziesiątej, trzynaście po dziesiątej. Pozmieniałem ustawienie wskazówek na każdym z nich, żeby zatrzeć nawet sugestię podobieństwa. Każdy stał teraz na innej chwili. Roześmiałem się na głos. Czułem się tak, jakbym zapanował nad czasem i uwolnił się z jego oków.
Przypomniałem sobie, jak Lucy nachyliła się, przeszywając najpierw Petera, potem mnie, potem znów Petera surowym spojrzeniem, pozbawionym wszelkiej wesołości. Przypuszczam, że zamierzała zrobić na nas wrażenie swoją determinacją. Może myślała, że tak należy postępować z wariatami – zdecydowanie, jak z krnąbrnym szczeniakiem.
– Chcę wiedzieć o wszystkim, co widzieliście wczoraj w nocy – oznajmiła.
Peter Strażak zawahał się przed odpowiedzią.
– Może najpierw powiedziałaby nam pani, dlaczego interesuje panią to, co pamiętamy? W końcu obaj złożyliśmy zeznania miejscowej policji.
– Dlaczego interesuje mnie ten przypadek? – powtórzyła żywo. – Niedługo po tym, jak znaleziono ciało, zwrócono moją uwagę na pewne szczegóły, a po paru telefonach do tutejszych władz uznałam, że powinnam sprawdzić je osobiście.
– Ale to nic nie mówi – stwierdził Peter, lekceważąco wzruszając ramionami. Nachylił się do młodej kobiety. – Chce pani wiedzieć, co widzieliśmy, ale Mewa i ja leczymy już siniaki po pierwszym spotkaniu ze szpitalną ochroną i miejscowymi gliniarzami z wydziału zabójstw. Podejrzewam, że obaj mamy szczęście, że nie wepchnięto nas do izolatek w tutejszym areszcie, mylnie oskarżonych o poważną zbrodnię. A więc zanim zgodzimy się pani pomóc, proszę nam powiedzieć, dlaczego to panią interesuje. Tym razem bardziej szczegółowo, jeśli łaska.
Doktor Gulptilil miał na twarzy wyraz lekkiego szoku, jakby sama myśl, że pacjent może wypytywać kogoś zdrowego na umyśle, była wykroczeniem przeciw regulaminowi.
– Daj spokój, Peter – upomniał go sztywno. – Panna Jones jest prokuratorem w hrabstwie Suffolk. Myślę, że to ona powinna zadawać pytania.
Strażak kiwnął głową.
– Wiedziałem, że już gdzieś się spotkaliśmy – powiedział cicho do młodej kobiety. – Prawdopodobnie na sali sądowej.
Lucy przyglądała mu się przez chwilę.
– Siedzieliśmy naprzeciwko siebie na kilku rozprawach. Zeznawał pan w sprawie pożaru Andersona, może dwa lata temu. Byłam wtedy jeszcze zastępcą prokuratora, zajmowałam się wykroczeniami i jazdą po pijanemu. Wysłali nas, żebyśmy obejrzeli pana przesłuchanie. Peter się uśmiechnął.
– Przypominam sobie, że obroniłem się całkiem nieźle – powiedział. – To ja odkryłem, jak podpalacz podłożył ogień. Zrobił to bardzo sprytnie, wie pani? Rozgrzebał gniazdko elektryczne obok miejsca, gdzie w magazynie były składowane materiały łatwopalne, tak że ich własny produkt podsycił ogień. Wymagało to planowania. Ale z drugiej strony właśnie planowanie jest w podpalaniu najważniejsze. Podpalaczy najbardziej ekscytuje sam proces przygotowywania pożaru. Po tym poznaje się najlepszych.
– Dlatego kazali nam tam przyjść i patrzeć – powiedziała Lucy. – Bo uważali, że zostanie pan najlepszym inspektorem pożarowym w bostońskiej straży. Ale nic z tego nie wyszło, prawda?
– Och. – Peter uśmiechnął się szerzej, jakby w słowach Lucy Jones krył się żart, którego Francis nie usłyszał. – Można by się co do tego spierać. Wszystko zależy, jak się postrzega pewne rzeczy. Na przykład sprawiedliwość, co jest słuszne i tak dalej. Ale to nie moja historia tu panią ściągnęła, prawda, panno Jones?
– Owszem. Chodzi mi o morderstwo stażystki.
Peter popatrzył na panią prokurator. Potem zerknął na Francisa, na Dużego i Małego Czarnego, którzy stali pod ścianą, w końcu na Gulptilila siedzącego niespokojnie za biurkiem.
– Dlaczegóż to – zwrócił się wolno do Francisa – dlaczegóż to, Mewo, prokurator z Bostonu miałaby rzucać wszystko i jechać taki kawał do Szpitala Western State, żeby przepytać dwóch wariatów o śmierć, do której doszło poza jej jurysdykcją skoro już aresztowano i oskarżono podejrzanego? Coś musiało wzbudzić jej zainteresowanie, Mewo. Ale co? Co mogło skłonić pannę Jones, żeby przybyła tu w pośpiechu i zażądała rozmowy z dwójką świrów?
Francis spojrzał na Lucy Jones, która patrzyła na Petera Strażaka, wyraźnie zaintrygowana. Po długiej chwili odwróciła się do Francisa i z lekkim uśmieszkiem, przekrzywionym trochę w stronę blizny na twarzy, zapytała:
– Cóż, panie Petrel… Może pan odpowiedzieć na to pytanie?
Francis przez moment się zastanawiał. Wyobraził sobie Krótką Blond taką jak ją znaleźli.
– Ciało – odparł. Lucy się uśmiechnęła.
– Tak, istotnie. Panie Petrel… Mogę mówić Francis? Chłopak kiwnął głową.
– Co w związku z tym ciałem?
– Było w nim coś wyjątkowego.
– To prawdopodobne – podjęła Lucy. Spojrzała na Petera Strażaka. – Może pan zechce się włączyć?
– Nie – odparł Peter, krzyżując ramiona na piersi. – Mewie świetnie idzie. Niech mówi dalej.
Lucy wróciła spojrzeniem do Francisa.
– A więc…?
Francis opadł na chwilę na oparcie i równie szybko się wyprostował. Zastanawiał się, do czego mogła zmierzać. Zalewały go fale wspomnień Krótkiej Blond, jej skurczonych zwłok, poszarpanego ubrania. Uświadomił sobie, że to wszystko było układanką, a siedząca naprzeciw niego piękna kobieta stanowiła jeden z elementów.
– Brakujące części palców u dłoni – dodał. Lucy kiwnęła głową i nachyliła się do niego.
– Opowiedz mi o dłoni – poprosiła. – Jak, według ciebie, wyglądała? Doktor Gulptilil niespodziewanie się wtrącił.
– Policja robiła zdjęcia, panno Jones. Na pewno może je pani obejrzeć. Nie rozumiem, co…
Ucichł, bo kobieta gestem zachęciła Francisa do dalszej wypowiedzi.
– Wyglądały, jakby ktoś, ten morderca, je odciął – powiedział.
Lucy znów kiwnęła głową.
– Dobrze. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego ten oskarżony, jak on się nazywa…
– Chudy – podsunął Peter Strażak. Jego głos nabrał głębszego, solidniejszego tonu.
– Tak… dlaczego Chudy, którego obaj znaliście, miałby zrobić coś takiego?
– Nie. Nie było powodu.
– Nie przychodzi ci do głowy żaden motyw, dla którego zapragnąłby tak naznaczyć tę młodą kobietę? Nic wcześniej nie mówił? A może zauważyłeś coś w jego zachowaniu?