Литмир - Электронная Библиотека

– Chudy został zabrany do aresztu hrabstwa – oznajmił. – Przebywa w pojedynczej celi pod całodobową obserwacją. Doktor Gulptilil był u niego dzisiaj rano. Dopilnował, żeby Chudy dostawał leki w odpowiednich dawkach. Chudy ma się dobrze. Jest trochę spokojniejszy niż przed… – przerwał -… tym zajściem.

Grupa przez chwilę przyswajała to obwieszczenie. Z następnym pytaniem wyrwała się Kleo.

– Dlaczego nie przywiozą go z powrotem? Tu jest jego miejsce. Nie w więzieniu, za kratami, bez słońca, za to pewnie ze zgrają kryminalistów. Drani. Gwałcicieli i złodziei, założę się. Biedny Chudy. W rękach policji. Faszystowskich bydlaków.

– Dlatego że jest oskarżony o przestępstwo – odparł szybko Evans. Dziwnie uchylał się od użycia słowa „morderstwo”.

– Ale ja czegoś nie rozumiem – wtrącił się Peter Strażak dość cicho, żeby wszyscy odwrócili się do niego. – Chudy jest wariatem. Wszyscy widzieliśmy, jak się szarpał. Cierpiał na…

– Dekompensację – dokończył sztywno pan Zły.

– Wyjątkowo durne określenie – stwierdziła ze złością Kleo. – Po prostu głupie, durne, cholernie do niczego drańskie słówko.

– Właśnie – ciągnął Peter, nabierając rozpędu. – Coś się z nim działo. Wszyscy to wiedzieliśmy, przez cały dzień było z nim coraz gorzej i nikt nic nie zrobił, żeby mu pomóc. Więc eksplodował. A przecież trafił do szpitala przez swoje wcześniejsze problemy, więc dlaczego go oskarżyli? Czyżby wiedział, co robi?

Evans przygryzł wargę.

– To ustali prokurator hrabstwa – odparł po chwili. – Do tego czasu Chudy zostanie tam, gdzie jest…

– A ja uważam, że powinni go przywieźć z powrotem tu, gdzie ma przyjaciół – mruknęła Kleo gniewnie. – Tylko nas teraz zna. Nie ma żadnej rodziny oprócz nas.

Wszyscy mruknęli zgodnie.

– Nie możemy czegoś zrobić? – spytała kobieta z włosami posklejanymi w strąki.

Jej pytanie również wywołało pomruk aprobaty.

– Cóż, myślę, że powinniśmy dalej rozmawiać o problemach, przez które tu trafiliśmy – odparł pan Zły zupełnie nieprzekonująco. – Pracując nad powrotem do zdrowia, może znajdziemy sposób, żeby pomóc Chudemu.

– Cholerna głupota. – Kleo prychnęła z wyraźnym obrzydzeniem. – Idioci, durne bydlaki.

Francis nie był pewien, kogo konkretnie miała na myśli, ale nie mógł powiedzieć, że nie zgadza się z jej doborem słów. Kleo miała cesarską umiejętność trafiania w sedno sprawy w wyjątkowo pogardliwy i władczy sposób. Cała grupa zaczęła przeklinać. Sala wypełniła się złowrogim gwarem.

Pan Zły podniósł rękę, coraz bardziej zdesperowany.

– Takie gniewne gadanie nie pomoże Chudemu ani nikomu z nas – powiedział. – Więc dajmy sobie z tym spokój. – Machnął dłonią, jakby coś przecinał.

Francis przyzwyczaił się już do tego gestu; było to jedno z licznych zachowań psychologa, które podkreślało, kto tu jest normalny i kto z tej racji powinien sprawować kontrolę. I jak zwykle gest ten miał odpowiednio zastraszający skutek: grupa powoli się uspokoiła, wszyscy niechętnie opadli na krzesła, a iskra buntu zgasła w stęchłym powietrzu. Peter Strażak nie poddał się jednak nastrojowi. Siedział ze skrzyżowanymi ramionami i ściągniętymi brwiami.

– Myślę, że gniewnego gadania wcale nie jest za dużo – odezwał się w końcu, niezbyt głośno, ale z wyraźnym naciskiem. – I nie rozumiem, dlaczego miałoby nie pomóc Chudemu. Kto wie, co w tej chwili może mu pomóc albo nie? Moim zdaniem powinniśmy protestować jeszcze dobitniej.

Pan Zły odwrócił się do niego gwałtownie.

– Ty byś tak pewnie zrobił.

Obaj popatrzyli na siebie z nienawiścią; Francis dostrzegł, że niewiele brakuje, żeby doszło do czegoś poważniejszego. Potem, niemal tak samo nagle, wrażenie to zniknęło, bo pan Zły znów się odwrócił.

– Powinieneś zachować swoje opinie dla siebie. Tam, gdzie ich miejsce – powiedział z wyższością i lekceważeniem.

Cała grupa zamarła.

Peter zastanawiał się nad odpowiedzią, ale w tej chwili od strony drzwi dobiegł jakiś dźwięk.

Wszyscy popatrzyli w tamtą stronę. Do sali powoli wtoczył swoje cielsko Duży Czarny. Przez chwilę zasłaniał sobą wejście. Potem za nim weszła kobieta, którą Francis widział przez okno na początku sesji. Za nią z kolei pojawił się Piguła i, na końcu, Mały Czarny. Obaj pielęgniarze stanęli jak wartownicy przy drzwiach.

– Panie Evans – odezwał się Gulptilil. – Przepraszam, że przerywamy sesję…

– To nic – odparł Zły. – I tak mieliśmy właśnie kończyć.

Francisowi przeszło przez myśl, że coś dopiero się właśnie zaczynało. Tak naprawdę jednak nie słuchał rozmowy dwóch mężczyzn. Wpatrywał się w kobietę stojącą między braćmi Moses.

Miał wrażenie, że zauważa wiele rzeczy jednocześnie: była szczupła i wyjątkowo wysoka, miała z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu; jej wiek oceniał na trzydzieści lat. Skóra w odcieniu jasnego, kakaowego brązu przypominała kolorem jesienne liście dębu, a oczy sprawiały wrażenie nieco orientalnych. Włosy opadały jej lśniącą, czarną falą za ramiona. Rozpięty beżowy płaszcz ukazywał niebieski kostium. W smukłych delikatnych dłoniach trzymała skórzaną teczkę i patrzyła przed siebie ze stanowczością, która musiała uciszyć nawet najbardziej rozkojarzonego pacjenta. Francisowi zdawało się, że jej obecność wygasiła omamy i obawy zajmujące wszystkie krzesła.

W pierwszej chwili pomyślał, że to najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widział; potem odwróciła się lekko i zobaczył, że bok jej twarzy znaczy długa, biała blizna. Szrama przecinała brew, przeskakiwała nad okiem, a potem zbiegała zygzakiem po policzku i kończyła się na linii szczęki. Znamię podziałało na niego jak zegarek hipnotyzera: nie mógł oderwać wzroku od poszarpanej linii, dzielącej twarz kobiety na dwie części. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przypomina to oglądania dzieła jakiegoś szalonego artysty, który przerażony nieoczekiwaną doskonałością swojego obrazu, chwycił nóż i rzucił się na własną sztukę z niespodziewanym okrucieństwem.

Kobieta podeszła bliżej.

– Którzy to dwaj mężczyźni znaleźli ciało pielęgniarki? – zapytała. Lekka chrypka jej głosu przeszyła Francisa na wskroś.

– Peter. Francis – zawołał żywo doktor Gulptilil. – Ta młoda dama przyjechała tu aż z Bostonu, żeby zadać wam kilka pytań. Chodźcie z nami do biura.

Francis wstał i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że Peter Strażak patrzy na kobietę wzrokiem równie ostrym, jak jej.

– Znam cię – mruknął pod nosem.

Kobieta spojrzała na Petera, a jej czoło przelotnie zmarszczyło się w wyrazie rozpoznania. Potem, niemal tak samo szybko, na jej twarz powróciło niewzruszone, okaleczone piękno.

Obaj mężczyźni wyszli z kręgu krzeseł.

– Uważajcie – ostrzegła nagle Kleo. Potem zacytowała swoją ulubioną sztukę: – „Dzień jasny minął i dążymy w mroki”… – W sali zapadła cisza, a Kleo dodała ochrypłym, przepalonym głosem: – Uważajcie na drani. Oni zawsze coś knują.

Odsunąłem się od ściany i wszystkich zgromadzonych na niej słów, i pomyślałem: Proszę. Właśnie tak. Wszyscy znaleźliśmy się na swoich miejscach. Śmierć, myślę sobie, czasem jest jak algebraiczne równanie, długi ciąg czynników x i wartości y, mnożonych, dzielonych, dodawanych i odejmowanych, aż dochodzi się do prostej, lecz strasznej odpowiedzi. Zero.

Kiedy trafiłem do szpitala, miałem dwadzieścia jeden lat i nigdy nie byłem zakochany. Nigdy nie całowałem się z dziewczyną, nie czułem miękkości jej skóry pod palcami. Kobiety pozostawały dla mnie tajemnicą, szczytami gór tak samo nieosiągalnymi jak normalność. Mimo to przepełniały moją wyobraźnię. Tyle było sekretów: łuk piersi, kąciki ust uniesione w uśmiechu, dół pleców wygięty w zmysłowym ruchu. Nie wiedziałem nic, wyobrażałem sobie wszystko.

Tak wiele w moim obłąkanym życiu istniało poza moim zasięgiem. Przypuszczalnie powinienem się spodziewać, że zakocham się w najbardziej egzotycznej kobiecie, jaką miałem kiedykolwiek poznać. Powinienem też chyba rozumieć, że w tamtej jednej chwili, kiedy Peter Strażak i Lucy Kyoto Jones wymienili spojrzenia, nie wszystko zostało wypowiedziane, a porozumienie między nimi było głębsze, niż później to okazywali. Ale widziałem tylko ją; pojawiła się nagle w mojej namiastce życia i była najbardziej niezwykłą osobą, jaką widziałem. Wydawało się, że jarzy jak świeca – nieustannie się roztapiająca, skręcająca forma, przepływająca od jednego kształtu do drugiego.

28
{"b":"109922","o":1}