Francis kiwnął głową. Nie uwierzył w to, chociaż bardzo chciał. A kiedy znów spojrzał w ciemniejące niebo, wydawało mu się, że przy wtórze odgłosu zasypywania grobu Kleo słyszy uwerturę symfonii, nuty, takty i rytmy, które zwiastowały rychłe kolejne śmierci.
To był, pomyślała Lucy, najprostszy, najmniej skomplikowany plan, jaki mogli wymyślić, i prawdopodobnie jedyny, który dawał jakiekolwiek nadzieje ma powodzenie. Miała wziąć nocną zmianę pielęgniarską, zostać sama w dyżurce i czekać, aż pojawi się anioł.
Była kozą przywiązaną do palika. Anioł był tygrysem. Najstarszy podstęp na świecie. Bracia Moses zgodzili się czuwać w dyżurce na piętrze i nasłuchiwać sygnału z interkomu Lucy. W szpitalu wołanie „pomocy” było bardzo powszechne i często ignorowane, więc postanowiono, że jeśli usłyszą hasło „Apollo”, pobiegną na pomoc. Lucy wybrała to słowo z przekory. Równie dobrze mogliby być kosmonautami, lecącymi na Księżyc. Bracia Moses uważali, że zbiegnięcie po schodach nie zajmie więcej niż kilka sekund, a dodatkowo w ten sposób odetną mordercy jedną z dróg ucieczki. Lucy musiała tylko przez chwilę zająć czymś anioła – i postarać się przy tym nie zginąć. Frontowe wejście do Amherst było zamknięte na dwa zamki, tak samo jak boczne. Wszyscy wyobrażali sobie, że zdołają obezwładnić mordercę, zanim zdąży pokroić Lucy albo kluczami otworzyć sobie drogę ucieczki na teren szpitala. Nawet gdyby jednak zwiał, zaalarmowana zostałaby ochrona i szanse anioła szybko by spadły. Co najważniejsze zaś, poznaliby jego twarz.
Peter nalegał jeszcze, żeby poznać tożsamość anioła, niezależnie od tego, co by się stało. Tylko w ten sposób można było oskarżyć go o popełnione zbrodnie.
Zażądał też, żeby drzwi do dormitorium mężczyzn na parterze pozostały otwarte, tak by on również mógł monitorować sytuację, nawet jeśli oznaczałoby to bezsenną noc. Przekonywał, że będzie nieco bliżej Lucy i że anioł nie przewidzi ataku od strony drzwi zazwyczaj zamkniętych na klucz. Bracia Moses zgadzali się z tym tokiem rozumowania, ale powiedzieli, że nie mogą sami otworzyć drzwi do dormitorium.
– To wbrew przepisom – oznajmił Mały Czarny. – Doktor wywaliłby nas z pracy, gdyby wywęszył, że…
– Ale… – zaczął Peter.
Mały Czarny nie dopuścił go do słowa, podnosząc rękę.
– Oczywiście, Lucy będzie miała własne klucze do wszystkich drzwi w okolicy. To, co z nimi robi, kiedy siedzi w dyżurce, to nie nasza sprawa… – powiedział. – Ale to nie ja ani nie mój brat zostawimy drzwi otwarte. Jak znajdziemy tego faceta, to bardzo dobrze. Ale nie będę się dopraszał o więcej kłopotów, niż już mam.
Lucy spojrzała na swoje łóżko. W dormitorium stażystów było cicho i miała wrażenie, że jest w budynku sama, chociaż wiedziała, że to nie może być prawda. Gdzieś tam ludzie rozmawiali, może nawet śmiali się z dowcipu albo dzielili się jakąś opowieścią. Ona nie. Rozłożyła na łóżku biały uniform pielęgniarki. Przebranie na dzisiejszą noc. W duchu słyszała cichy kpiący śmiech. Sukienka komunijna. Na bal maturalny. Suknia ślubna. Żałobna. Na specjalne okazje kobieta zawsze starannie dobiera ubranie.
W dłoni zważyła mały, tępo zakończony pistolet. Włożyła go do torebki. Nie zdradziła nikomu, że ma go ze sobą.
Nie oczekiwała, że anioł naprawdę się pojawi. Ale co innego mogłaby zrobić, mając tak niewiele czasu? Jej pobyt w szpitalu dobiegał końca, od dawna nie była już tu mile widziana, a w poniedziałek rano miał stąd też zniknąć Peter. Pozostawała ta jedna noc. Lucy zaczęła już planować, co zrobi, kiedy jej misja zakończy się niepowodzeniem, a ona sama opuści szpital. W końcu wiedziała, że anioł albo znów zabije kogoś w szpitalu, albo wydostanie się i zaatakuje na zewnątrz. Gdyby monitorowała wszystkie posiedzenia komisji zwolnień i badała każdy szpitalny zgon, wcześniej czy później popełniłby błąd, a ona mogłaby go oskarżyć. Naturalnie zdawała sobie sprawę z oczywistego w tej sytuacji problemu: ktoś jeszcze musiał umrzeć.
Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po kostium pielęgniarki. Usiłowała nie wyobrażać sobie, jak tamta następna, pozbawiona na razie imienia i twarzy, ale zupełnie rzeczywista ofiara mogłaby wyglądać. Albo kim by była. Albo jakie pielęgnowałaby nadzieje, marzenia i pragnienia. Istniała w jakimś równoległym wszechświecie, tak samo prawdziwa, jak wszyscy inni, a zarazem niematerialna jak duch. Lucy przez chwilę zastanawiała się, czy tamta czekająca na śmierć kobieta nie stanowiła halucynacji, które miało tylu pacjentów szpitala. Po prostu gdzieś tam była, nieświadoma, że jest następna na liście anioła, jeśli ten nie zjawi się dziś w nocy w dyżurce na parterze budynku Amherst.
Z pełną świadomością, że trzyma w rękach los tej nieznanej kobiety, Lucy wolno zaczęła się ubierać.
Kiedy oderwałem wzrok od słów, żeby złapać oddech, Peter stał już w moim mieszkaniu, oparty nonszalancko o ścianę, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i zatroskanym wyrazem twarzy. Ale to było jedyne, co w nim rozpoznałem: ubranie miał w strzępach, skórę rąk popaloną do mięsa i zwęgloną. Policzki i gardło znaczyły mu smugi brudu i krwi. Pozostało w nim tak niewiele Petera, którego zapamiętałem, że nie byłem pewny, czy bym go poznał. Pokój wypełnił się ohydnym strasznym smrodem spalonego mięsa i rozkładu.
Otrząsnąłem się ze zgrozy i przywitałem mojego jedynego przyjaciela.
– Peter, przyszedłeś mi na pomoc - wyszeptałem z wielką ulgą.
Pokręcił głową ale nie odpowiedział. Wskazał swoją szyję, potem usta, dając znak, że słowa są już dla niego niedostępne.
Przeniosłem wzrok na ścianę, na której zebrałem wspomnienia.
– Zaczynałem rozumieć – powiedziałem. – Byłem na przesłuchaniach. Wiedziałem. Nie wszystko, ale bardzo dużo. Kiedy szedłem przez szpital tamtego wieczoru, po raz pierwszy zobaczyłem coś innego. Ale gdzie ty byłeś? Gdzie podziewała się Lucy? Wszyscy układaliście plan, ale nikt nie chciał słuchać mnie, a to ja wiedziałem najwięcej.
Znów się uśmiechnął, jakby podkreślał, że to wszystko prawda.
– Dlaczego mnie wtedy nie słuchałeś? - zapytałem.
Peter smutno wzruszył ramionami. Potem wyciągnął odartą z ciała dłoń. Zawahałem się i nagle między szkieletowymi palcami pojawiła się mgła. Kiedy mrugnąłem, Petera już nie było. Zniknął bez słowa. Jak za dotknięciem różdżki czarodzieja. Pokręciłem głową, próbując rozjaśnić myśli, a kiedy znów podniosłem wzrok, tuż obok miejsca, gdzie przed chwilą stała zjawa Petera, zaczął się powoli materializować anioł.
Lśnił bielą, jakby biło od niego ostre światło. Oślepiło mnie, więc osłoniłem oczy, a kiedy znów spojrzałem, on tam wciąż był. Bezcielesny jak duch, ale nieprzejrzysty, jakby składał się po części z wody, po części z powietrza, po części z wyobraźni. Twarz miał niewyraźną, rozmytą wzdłuż krawędzi. Jedyne, co było ostre, to jego słowa.
– Witaj, Mewa – powiedział. – Nie ma już nikogo, kto by ci pomógł. Tu czy gdziekolwiek. Teraz zostaliśmy tylko ty i ja, i to, co się wydarzyło tamtej nocy.
Spojrzałem na niego i zrozumiałem, że ma rację.
– Nie chcesz przypominać sobie tamtej nocy, prawda, Francis?
Pokręciłem głową, nie ufając własnemu głosowi.
Anioł wskazał drugi koniec pokoju i rosnącą na ścianie opowieść.
– Zbliża się pora umierania, Francis – oznajmił zimno. – Tam i tu.