Литмир - Электронная Библиотека

Chorych wypuszczano. Potem wracali. Bumerang obłędu.

Francis poruszył się na krześle. Wciąż nachylony, słuchał uważnie każdego słowa, przyglądał się twarzom pacjentów, lekarzy, rodziców, braci, sióstr i kuzynów, którzy wstawali, żeby zabrać głos. W sercu czuł tylko zamęt. Głosy groziły mu strąceniem w ciemną, pełną cierpienia otchłań. Krzyczały rozpaczliwie, żeby uciekał. Nalegały, wrzeszczały, prosiły, błagały, żądały – wszystkie jednakowo żarliwie, niemal histerycznie. Francis pomyślał, że to tak, jakby tkwił uwięziony w kanale z jakąś piekielną orkiestrą, w której każdy instrument grał coraz głośniej, natarczywiej i coraz bardziej fałszywie.

Rozumiał, dlaczego. Co jakiś czas zamykał oczy, próbując trochę odpocząć. Niewiele pomagało. Dalej się pocił, czuł, że napinają się wszystkie mięśnie w jego ciele. To, że nikt do tej pory nie zauważył jego wewnętrznej walki, bardzo go zaskakiwało, bo każdy, kto tylko lepiej by mu się przyjrzał, musiałby spostrzec, że Francis chwieje się na jakiejś krawędzi, wąskiej niczym ostrze brzytwy.

Oddychał głęboko, ale miał wrażenie, że na sali brakuje powietrza.

Czego oni nie widzą? – pytał sam siebie.

Szpital to kryjówka anioła. Żeby móc swobodnie zabijać, musi mieć możliwość przychodzenia tu i wychodzenia.

Spojrzał przez salę na komisję. To jest wyjście, przypomniał sobie.

Zerknął ukradkiem na rodziny i przyjaciół otaczających pacjentów. Wszyscy myślą, że anioł jest samotnym mordercą. Ale ja wiem coś, o czym oni nie mają pojęcia: ktoś tutaj, świadomie czy nie, pomaga aniołowi.

Dlaczego zabił Krótką Blond? Po co zwrócił na siebie uwagę w miejscu, gdzie jest bezpieczny?

Lucy ani Peter nie zadali sobie tego pytania, usłyszał Francis w głębi siebie. Przeraził się. To, że on o tym pomyślał, przyprawiło go o zawroty głowy; przestraszył się, że zwymiotuje. Głosy niosły się w nim echem, ostrzegały i upraszały, nalegając, żeby nie zapuszczał się w ciemność, którą przyzywał.

Myślą, że zabił Krótką Blond, bo musi zabijać, analizował dalej.

Odetchnął stęchłym powietrzem.

Może tak. Może nie.

W tej chwili nienawidził samego siebie bardziej niż kiedykolwiek. Też mógłbyś być mordercą, usłyszał własne słowa. Przestraszył się, że powiedział to na głos, ale nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Duży Czarny gdzieś sobie poszedł, znudzony monotonią kolejnych przesłuchań. Kiedy wrócił na salę, Francis z olbrzymim wysiłkiem zapanował nad szarpiącym nim strachem. Wielki pielęgniarz opadł na krzesło.

– I jak, Mewa, połapałeś się w tym? Dość już zobaczyłeś? – szepnął.

– Nie – odparł Francis cicho. Tego, czego jeszcze nie widział, zarazem oczekiwał i bał się.

Duży Czarny nachylił się do chłopaka, żeby stłumić słowa.

– Musimy wracać do Amherst. Niedługo wieczór. Zaczną cię szukać. Masz wieczorem sesję?

– Nie – na poły skłamał Francis, bo nie znał odpowiedzi. – Pan Evans odwołał ją w tym zamieszaniu.

Duży Czarny pokręcił głową.

– Nie powinien tego robić. – Mówił do Francisa, ale bardziej do całego szpitala. Podniósł wzrok. – Chodź, Mewa. Trzeba wracać. Zostało tylko kilka przesłuchań. Nie będą się niczym różnić od poprzednich.

Francis nie wiedział, co powiedzieć, bo nie chciał wyjawiać Dużemu Czarnemu prawdy. A przecież jedno z tych przesłuchań miało być zupełnie inne. Spojrzał przez salę.

Na swoją kolej czekało jeszcze trzech mężczyzn. Wszystkich łatwo było wypatrzyć w tłumie ludzi. Nie wyglądali po prostu tak samo dobrze. Włosy mieli albo przylizane, albo nastroszone. Ubrania niezbyt świeże. Nosili spodnie w prążki i koszule w kratę albo sandały i skarpetki nie do pary. Nic w nich nie pasowało: ani to, w co byli ubrani, ani to, jak obserwowali przesłuchania. Sprawiali wrażenie trochę przekrzywionych. Trzęsły im się ręce, skakały kąciki ust – to efekty uboczne leków. Francis oceniłby ich wiek na trzydzieści do czterdziestu pięciu lat. Żaden niczym szczególnym się nie wyróżniał; nie byli grubi, wysocy, siwi, bliznowaci ani wytatuowani. Swoje emocje skrywali. Z zewnątrz wydawali się puści, jakby leki wymazały nie tylko ich szaleństwo, ale też imiona, nazwiska i przeszłość.

Żaden nie odwrócił się i nie spojrzał na niego, tego przynajmniej Francis był pewien. Siedzieli po stoicku, niemal niewzruszenie patrząc wprost przed siebie, przez cały długi dzień. Francis nie widział wyraźnie ich twarzy, najwyżej profile.

Jednego otaczało chyba ze czterech gości. Chłopak domyślił się, że starsza para to rodzice, pozostała dwójka zaś to siostra z mężem, który najwyraźniej źle się tu czuł. Drugi pacjent tkwił między dwoma kobietami, obiema o wiele starszymi od niego; Francis pomyślał, że to matka i ciotka. Obok trzeciego zajmował miejsce sztywny, starszy mężczyzna w niebieskim garniturze, z surowym wyrazem twarzy. Z drugiej strony siedziała o wiele młodsza kobieta. Siostra albo siostrzenica, pomyślał Francis. Niespeszona, uważnie słuchała wszystkiego, co mówiono. Od czasu do czasu zapisywała coś w żółtym notesie.

Gruby sędzia łupnął młotkiem.

– Co nam zostało? – spytał żywo. – Robi się późno.

Psychiatra spojrzała w dół.

– Trzy przypadki, Wysoki Sądzie – wyjąkała. – Nie powinny być trudne. Dwaj mężczyźni trafili tu ze zdiagnozowanym upośledzeniem, a trzeci wyszedł ze stanu katatonii i zrobił duże postępy za pomocą antypsychotyków. Żaden nie jest o nic oskarżony…

– Chodź, Mewa – szepnął Duży Czarny, z trochę większym naciskiem. – Wracajmy. Nic nowego się tu już nie wydarzy. Tych trzech szybko stąd wyrzucą. Na nas już pora.

Francis zerknął na młodą psychiatrę, która dalej mówiła do emerytowanego sędziego.

– Wszyscy ci panowie byli już kilka razy zwalniani, Wysoki Sądzie…

– Idziemy, Mewa – zakomunikował Duży Czarny tonem niedopuszczającym dalszej dyskusji.

Francis nie wiedział, jak powiedzieć, że na to, co się miało teraz stać, czekał cały dzień.

Wstał i uświadomił sobie, że nie ma wyboru. Duży Czarny pchnął go lekko w stroną drzwi. Chłopak nie spojrzał za siebie, chociaż miał wrażenie, że przynajmniej jeden z trzech mężczyzn obrócił się lekko na krześle i wbił spojrzenie w plecy Francisa. Chłopaka ogarnął żar i chłód zarazem. Zrozumiał, że to właśnie czuje morderca, kiedy nożem i grozą terroryzuje ofiarę.

Przez ułamek chwili zdawało mu się, że słyszy wołający za sobą głos: Jesteśmy tacy sami, ja i ty! - ale potem uświadomił sobie, że w sali szemrzą tylko zwykłe odzywki uczestników całodziennej szopki. To, co słyszał, było halucynacją.

Dźwiękiem prawdziwym i nieprawdziwym jednocześnie.

Uciekaj, Francis, uciekaj! – przekrzykiwały się jego głosy.

Ale on nie uciekał. Po prostu szedł wolno przed siebie, wyobrażając sobie, że człowiek, którego ścigali, jest tuż za nim, ale nikt, ani Lucy, ani Peter, bracia Moses, pan Zły, doktor Piguła nie uwierzyliby mu, gdyby to z siebie wyrzucił. W sali pozostało trzech pacjentów. Dwaj byli tym, czym byli. Trzeci nie. Francis miał wrażenie, że zza tej jednej fałszywej maski szaleństwa dobiega go śmiech anioła.

Zrozumiał jeszcze jedno: anioł lubił ryzyko, ale Francis mógł przekroczyć jego dopuszczalną granicę. Morderca nie zostawi go dłużej przy życiu.

Duży Czarny otworzył drzwi budynku administracji i obaj wyszli na rzadką mżawkę. Francis uniósł twarz i poczuł, jak obmywa go mgła, prawie tak, jakby niebo mogło spłukać obawy i wątpliwości. Szybko zapadał zmrok, szare chmury nabierały barwy spranej czerni, zwiastując nadejście nocy. W oddali Francis słyszał odgłos jakiejś dużej maszyny, pracującej szybko i głośno. Odwrócił się w tamtą stronę. Duży Czarny też spojrzał w kierunku hałasu. Obok ogrodu, na prowizorycznym cmentarzyku żółta koparka zrzucała właśnie ostatnie łyżki mokrej ziemi. – Zaczekaj, Mewa – powiedział nagle Duży Czarny. Opuścił głowę i szeptem zaczął odmawiać krótką modlitwę. Francis słuchał w milczeniu. Po chwili Duży Czarny się wyprostował. – To chyba jedyna modlitwa odmówiona za biedną Kleo – powiedział i westchnął. – Może teraz będzie miała więcej spokoju. Bóg świadkiem, miała go mało, kiedy żyła. To smutna sprawa, Mewa. Bardzo smutna. Postaraj się, żebym nie musiał się modlić za ciebie. Trzymaj się dzielnie. Będzie lepiej, zobaczysz. Zaufaj mi, stary.

103
{"b":"109922","o":1}