Литмир - Электронная Библиотека

– Wariata ze mnie strugacie! – obruszył się Szef.

– Nie, Szefie, mówi, jak jest – zapewniał Lenny. Wiedziony chęcią zbicia natychmiast jeszcze trochę grosza, zapomniał o dalekosiężnych planach ze mną w roli głównej.

– To musiał być fuks. Psy nie są takie zmyślne.

– Tak właśnie mówię, Szefie – włączył się usłużnie Ronald.

– Taaa, i przerżnąłeś forsę, synu, nie? – uśmiechnął się Lenny.

– Ile skasowałeś, Lenny?

– Ee, zaraz policzę, Szefie. Całe osiem funtów.

– Dobrze, stawiam jeszcze osiem, że nie uda mu się tym razem. – Szef miał klasę.

Lenny zawahał się tylko przez sekundę. Zachichotał i wrócił do kubków.

– No, facet, liczę na ciebie. Nie zawiedź mnie – spojrzał na mnie znacząco.

Podobała mi się ta zabawa. Cieszyło mnie sprawianie radości temu człowiekowi, odczuwałem przyjemność, że nie uważa mnie za przeciętnego psa. Ściśle rzecz biorąc, nie dopraszałem się o poczęstunek, ale zarabiałem na niego.

Pod bacznym spojrzeniem Szefa Lenny zaszurał kubkami jeszcze szybciej niż poprzednio, tym razem umieszczając czekoladę pod kubkiem bez tłustej plamy. Wreszcie zdjął dłonie z kubków i podniósł wzrok na Szefa.

– Dobrze? – spytał.

Szef skinął głową. Lenny popatrzył na mnie.

– No, mały, czyń swoją powinność.

W tym właśnie momencie na dziedzińcu pojawił się Rumbo.

Ciekawość przyciągnęła go do naszej grupki. Kiedy ujrzał, że trzymany jestem za obrożę przed dwoma odwróconymi kubkami, uniósł w zdumieniu brew. Natychmiast domyślił się, że odbywa się tu jakaś sztuczka ku uciesze ludzi, że ja, jego protegowany kundel, którego przygarnął, niezdara, w którego starał się tchnąć nieco godności, jestem gwiazdą tego przedstawienia. Wstyd zaczai palić mi uszy. Zwiesiłem łeb, spoglądając żałośnie na Rumba, który stał nieruchomo, wyraźnie dając do zrozumienia, że jest zdegustowany.

– No już, mały – ponaglił mnie Lenny. – Znajdź czekoladkę. Rusz się!

Zwiesiłem ogon; zawiodłem Rumba. Zawsze uczył mnie, by być panem samego siebie, by nigdy nie podlizywać się ludziom, by się przed nimi nie płaszczyć; a ja zachowywałem się jak jakieś tresowane stworzenie z cyrku, wykonujące sztuczki ku ich uciesze. Podszedłem do kubków, przewróciłem łapą pusty i odbiegłem w poszukiwaniu najciemniejszej dziury, w którą mógłbym się zaszyć.

Szef zachichotał. Lenny z rozpaczą złapał się za głowę. Zaśmiewając się, Ronald schylił się, zebrał wygraną Szefa i wręczył mu ją. Gdy znikałem za węgłem baraku, usłyszałem, jak Szef mówi: – Mówiłem ci, że to był fuks. Tak, fuks. To dla niego dobre imię. Hej, Georgie! – zawołał jednego z robotników. – Złap szczeniaka i wygraweruj mu na obroży imię. Będzie się nazywał Fuks. Taaa, to dobre! – Był zadowolony z siebie. Pieniądze nic tu nie znaczyły, ważne było, że dobrze wypadł i starał się utrzymać to wrażenie do końca. Słyszałem go jeszcze, jak rechotał, wchodząc z grupką mężczyzn do baraku: – No, mamy dla niego odpowiednie imię. Od tej pory będzie się wabił Fuks.

Rozdział dziesiąty

Rumbo nigdy więcej nie wspomniał o tym wypadku. Przez kilka kolejnych dni zachowywał się wobec mnie z pewną rezerwą, lecz końcówka mojego występu sprawiła, że zachowałem przed nim trochę twarzy (pyska?). Poza tym dlatego, że potrzebowaliśmy się wzajemnie (do czego sam Rumbo nigdy by się nie przyznał), wkrótce wróciliśmy do dawnej zażyłości.

Lenny przestał się mną interesować. Moja pomyłka zburzyła jego marzenia o zrobieniu wielkich pieniędzy. Kiedy pojawiał się na dziedzińcu, obrzucał mnie jedynie co jakiś czas żałosnymi spojrzeniami, poza tym nie zwracał na mnie uwagi. Robotnik zajmujący się rozbieraniem wraków, Georgie, zabrał mi obrożę i zwrócił później. Rumbo powiedział mi, że na niewielkiej metalowej tabliczce widać teraz jakieś rysy. Założyłem, że było tam wypisane moje imię: FUKS. W każdym razie tak teraz wołali na mnie ludzie ze złomowiska oraz ci na ulicach, którzy zadali sobie trud, by przeczytać imię na obroży. Byłem zadowolony, że nikt już na mnie nie woła Horacy.

Trwały zimowe mrozy i nastały dla nas chudsze czasy. Wciąż odbywaliśmy wyprawy do hali targowej, ale nasze zdobycze spod stoisk stawały się coraz bardziej skąpe i połączone z większym ryzykiem. Sklepikarze znali nas już z wyglądu i przeganiali, gdy tylko się pojawialiśmy, zimno zaś sprawiło, że gospodynie domowe stały się ostrożniejsze i mniej przyjaźnie nastawione. Szybko traciłem przyjemny dla oka szczenięcy wygląd (sądzę, że miałem wtedy siedem lub osiem miesięcy) i ludzie byli teraz mniej skłonni nachylić się, by pogłaskać chudego mieszańca. Z tego powodu stałem się prawie bezużyteczny jako przynęta dla Rumba. Trudne czasy pogłębiły jednak naszą przemyślność: staliśmy się szybsi w napaści i bardziej wyrafinowani w jej planowaniu.

Błyskawiczne przemkniecie przez supermarket przeważnie okazywało się owocne, pod warunkiem że mieliśmy otwartą drogę odwrotu. Zazwyczaj jeden z nas przewracał stertę konserw, by wywołać zamieszanie, podczas gdy drugi skradał się, by złapać, co tylko się dało. Oczekiwałem takich eskapad z wielkim podnieceniem. Wypad na boisko szkolne podczas przerwy obiadowej praktycznie zawsze owocował kanapką czy dwiema, czasami nawet jabłkiem lub kawałkiem czekolady. Uwielbialiśmy wywoływane przez nas pandemonium. Nigdy nie traciliśmy nadziei, że na pobliskich targowiskach ulicznych znajdziemy coś dla nasycenia żołądków. Krzyki i przekleństwa, jakie słyszeliśmy podczas naszych rozbojów na targu, były jednak trochę niepokojące. Co więcej, staliśmy się zbyt bezczelni i doprowadziło to nas do klęski.

Któregoś dnia weszliśmy śmiało z Rumbem na dziedziniec, na który znęciły nas smakowite zapachy przygotowywanego jedzenia. Znaleźliśmy się przed otwartymi drzwiami, spoza których dobywały się kłęby pary. Było to kuchenne wejście jakiejś restauracji. Obydwaj byliśmy zbyt pewni siebie, prawie beztroscy, ponieważ za długo wychodziliśmy z naszych eskapad bez szwanku. Śmiało wkroczyliśmy do środka.

Była to restauracja wysokiej klasy, chociaż trudno byłoby się tego domyślić po stanie, w jakim znajdowała się kuchnia. Że jest to wytworne miejsce, domyśliłem się jedynie po potrawach stojących na stole na środku kuchni. Była tam między innymi pieczona młoda kaczka w sosie pomarańczowym. Otaczały ją i inne dania, jednak nie powodujące aż tak silnego napływania śliny do pyska. Dania czekały na zaniesienie ich na salę (lub wyniesienie przez zgłodniałe psy). Poza szefem kuchni, który odwrócony do nas plecami mieszał w wielkim kotle zupę, kuchnia była pusta. Rumbo rzucił mi krótkie spojrzenie, po czym jednym skokiem znalazł się na stole. Oparłem łapy na skraju stołu i uśmiechnąłem się z błogim zadowoleniem. Zapowiadało się, że tego dnia będziemy mieli pełne brzuchy.

Rumbo nonszalancko szperał między rozmaitymi potrawami (gdyby był człowiekiem, podśpiewywałby w tej chwili pod nosem), aż w końcu dotarł do kaczki. Wywiesił język i zaczął zlizywać sos pomarańczowy. Obejrzał się na mnie i przysiągłbym, że mrugnął do mnie. Z pyska ciekła mi ślina i przestępowałem sfrustrowany z łapy na łapę. Rumbo liznął jeszcze kilkakrotnie i rozwarł szczęki na całą szerokość, by wziąć między nie pieczonego ptaka. W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi do sali restauracyjnej.

Staliśmy jak sparaliżowani, podczas gdy do środka statecznie wkroczył kelner w białej marynarce i niewielkiej czarnej muszce. Jeszcze będąc w drzwiach, wykrzykiwał do szefa kuchni nowe zamówienie. Kelner był dość wysoki (sam rozumiesz, że dla mnie wszyscy ludzie są wielcy), jego kruczoczarne włosy były wybrylantynowane i gładko przylizane. Nad również wybrylantynowanym wąsikiem sterczał długi, zakrzywiony nos. Miał wielkie (zbyt wielkie), wytrzeszczone oczy, które wybałuszył jeszcze bardziej, gdy nas zobaczył. Szczęka opadła mu tak, że prawie przypominał w tym momencie Rumba. Nieświadomie przekrzywił tacę i naczynia zjechały z niej jak lawina. Okropny brzęk tłukących się talerzy wprawił wszystkich od nowa w ruch.

21
{"b":"108248","o":1}