Литмир - Электронная Библиотека

Wkrótce opuściłem miasto.

Roztoczyła się przede mną wieś w całej krasie zieleni wiosny. Nie była to jeszcze prawdziwa wieś, ponieważ ledwie opuściłem przedmieścia Londynu. Po czerniach, szarościach, brązach, czerwieniach i wszelkiej pstrokaciźnie metropolii zdawało mi się, że przekroczyłem barierę, za którą królowała tylko natura, ludzie zaś odgrywali znikomą rolę. Nie obawiałem się już podróżować w ciągu dnia.

Bujność wyrastających roślin wprawiała mnie w zachwyt. Świeże zielone pędy przebijały się przez skorupę ziemi, by oddychać powietrzem, wystawały spod niej bulwy i cebulki, a na drzewach rozwijały się pąki. Pulsujące powietrze wypełniało mi płuca, dzwoniło w uszach i dodawało energii mym łapom. Zieleń i żółcienie były świeższe, intensywniejsze, a czerwienie i pomarańcze płonęły niemal żywym ogniem. Wszystko lśniło, błyszczało od wilgoci. Wszystko było pełne życia, mocy, sił witalnych – nawet najdelikatniejsze kwiaty. Wstępowało we mnie nowe życie.

Przedarłem się przez żywopłot okalający drogę, ignorując protest ciernistego głogu i kłującej dzikiej róży. Dwie przerażone zięby zaskrzeczały i znieruchomiały, gdy przebiegłem koło ich malutkich skulonych sylwetek. Kiedy przedzierałem się przez glistnik, roślinę, która jako jedna z pierwszych odradza się na wiosnę, zamigotała przede mną grupka jaskrawych gwiazdek jego kwiecia. Wypadłem na pole i zacząłem biegać jak szalony po wilgotnej roli, tarzając się na grzbiecie, dopóki nie przemoczyłem sobie całego futra. Jadłem trawę, spijałem z niej czystą wodę i wykopywałem dołki, chcąc się dowiedzieć, co można w nich znaleźć. Przed moim ciekawskim nosem pryskały żuki, a krety obracały na mnie ślepe oczka. Ośmiocalowy ślimak bez skorupy zwinął się błyskawicznie w śliską szarą kulkę, gdy go powąchałem; posmakowawszy, natychmiast go wyplułem. Starannie przyrządzone ślimaki to być może dla wielu ludzi rozkosz kulinarna, ale na surowo nie nadają się nawet dla psa.

Wkrótce poczułem głód i zacząłem rozglądać się za pożywieniem. Miałem tyle szczęścia, że natrafiłem na młodego królika skubiącego korę drzewa, ale nie aż tyle, by udało mi się go dopaść. Skląłem go, że tak szybko biega, po czym zastanowiłem się, czy bym go zabił, gdyby udało mi się go dopaść. Jeszcze nigdy nie zabiłem żadnego stworzenia, by je pożreć.

Na szczęście w kępie drzew znalazłem trochę późnozimowych grzybów i z rozkoszą je pożarłem. Nie wiem, w jaki sposób orientowałem się, że te grzyby nie są trujące. Czy był to zwierzęcy instynkt, czy też ślad ludzkiej wiedzy o grzybach? Pytanie to prześladowało mnie najwyżej przez sekundę, ponieważ między łapy wlazła mi rozespana mysz leśna, nie odrywając wzroku od ziemi w poszukiwaniu ślimaków. Nie czułem chęci, by ją ścigać czy zabijać, ograniczyłem się do wymierzenia w jej rudobrązowy grzbiet przyjaznego klapsa. Mysz – był to samiec – zatrzymała się, spojrzała na mnie, po czym oddaliła się w takim samym tempie, absolutnie mnie ignorując. Przyglądałem się jej przez chwilę i zdecydowałem, że czas ruszyć się samemu. Miło było pobaraszkować, ale w niczym nie pomagało mi to w odkryciu zagadki własnej tożsamości. Przebiegłem przez pole, przelazłem przez ogrodzenie i wróciłem na drogę.

Nie minęło wiele czasu, a znalazłem się znów między sklepami i kamienicami. Zdążałem jednak dalej, zatrzymawszy się tylko na chwilę, by świsnąć jabłko ze wspaniałej wystawy przed warzywniakiem. Droga stawała się coraz bardziej mi znajoma i gdy tylko minąłem kręte miejskie uliczki, ponownie miałem wrażenie, że musiałem ją już wielokrotnie przemierzać.

Zanim dotarłem do Keston, miałem porządnie obolałe łapy, ale biegłem dalej, dopóki nie znalazłem się w małej osadzie o nazwie Leaves Green. Spędziłem tam początek chłodnej nocy pod drzewem w zagajniku. Wytrącony z równowagi nocnymi wiejskimi odgłosami musiałem w końcu poszukać schronienia w czyimś ogrodzie przed domem. Czułem się o wiele spokojniejszy w pobliżu ludzkiej siedziby.

Następnego dnia niewiele jadłem, nie będę cię jednak nużył wyliczaniem moich niepowodzeń przy zdobywaniu pożywienia. Wystarczy rzec, że gdy docierałem do Westerham, byłem gotów pożreć wołu z kopytami.

W Westerham czekały na mnie niemiłe przeżycia. Muszę ci o nich opowiedzieć.

Rozdział trzynasty

Obudziły mnie kościelne dzwony. Brzmiały tak przenikliwie, jak zazwyczaj w niedzielny poranek, co sprawiło, że moje myśli pogalopowały do innych – ludzkich – czasów.

Świadomość nędzy mojego obecnego położenia wybiła mi z głowy wspomnienia, nim zdołały przesłonić mi cały świat. Przeciągnąłem się cały, krzywiąc się z bólu, gdy stanąłem na łapy. Schroniłem się na noc na przystanku autobusowym, mimo to w kości wlazł mi poranny chłód, który wcale nie chciał ich opuścić. Ziewnąłem, a w żołądku zaburczało mi z głodu. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że nigdzie w pobliżu nie ma sklepów, ruszyłem więc ostrożnie ulicą, wysoko podnosząc nos i czujnie węsząc w poszukiwaniu najsłabszej choćby woni jedzenia. Wkrótce znalazłem się na High Street i ku swojemu przerażeniu stwierdziłem, że rzeczywiście jest niedziela, ponieważ wszystkie sklepy, z wyjątkiem kilku kiosków z gazetami, były pozamykane. Zgnębiony, prezentując zaiste żałosny widok, zatrzymałem się dygocząc z zimna na chodniku. Rozglądałem się w prawo i w lewo, głodny i nie chciany.

Dopiero ponowne bicie dzwonów podsunęło mi pewną myśl. Niewielkie grupki ludzi zmierzały spiesznie w stronę kościoła, ubrane w najlepsze niedzielne stroje. Cechowało ich pogodne usposobienie, mające przeminąć wraz z upływem dnia. Dzieciaki trzymały rodziców za ręce lub wybiegały naprzód, babcie przytrzymywały się łokci pociech w średnim wieku, posępni małżonkowie maszerowali dostojnie u boków rozpromienionych połowic. Powietrze przesiąknięte było życzliwością. Niedzielnemu rytuałowi towarzyszyła wiosenna pogoda, zachęcająca do okazywania wszystkim ludziom pogodnej twarzy i dobrej woli. Być może odnosiło się to również do psów.

Podążyłem za ludźmi do kościoła. Znajdował się na wzgórzu, na poły ukryty przed ulicą za kępą drzew; docierało się doń żwirowaną ścieżką, wijącą się przez przylegający do niego cmentarz. Parę osób zagwizdało na mnie po drodze i poklepało przyjaźnie po grzbiecie, wkrótce jednak wszyscy zniknęli w chłodnym budynku z szarego kamienia. Położyłem się na płaskim nagrobku i czekałem.

Stłumiony śpiew dobiegający z kościoła zachwycił mnie niezmiernie. Czasami włączałem się przy partiach, które były mi znajome. Wydawało mi się, że msza ciągnie się w nieskończoność i wkrótce zaczęły mnie nużyć przydługie przerwy między hymnami. Zacząłem rozglądać się po cmentarzu zdumiony, ile na tym miejscu spoczynku zmarłych mieszkało świetnie się tu czujących zwierząt i owadów. Nieomylny dźwięk wstających jak jeden mąż wiernych oderwał mnie od fascynującej obserwacji tęczowej pajęczyny. Potruchtałem z powrotem pod wielkie drzwi po trawie, by nie urażać obolałych łap. Nie musiałem długo czekać. Ze środka zaczęli się wysypywać wierni. Niektórzy byli podniesieni na duchu, inni zadowoleni, że skończył się cotygodniowy dopust boży. Potrzebny był mi raczej ktoś podniesiony na duchu.

Wkrótce kogoś takiego wypatrzyłem: drobną starszą panią, prawdopodobnie mającą około sześćdziesięciu pięciu lat, bez przerwy się uśmiechającą i chyba znaną przez wszystkich. Same koronki i uprzejmość. Wspaniale.

Spędziła kilka minut na pogawędce z wikarym, co chwila przerywając rozmowę, by pozdrowić mijających ją znajomych i udzielić im błogosławieństwa dłonią w białej rękawiczce. Odczekałem cierpliwie, aż skończyła rozmowę ze sługą bożym, po czym podążyłem za nią. Uśmiechając się błogo i przystając, by zamienić kilka słów ze spotykanymi znajomymi, kobieta w końcu oderwała się od tłumu i w podniosłym nastroju ruszyła żwirowaną ścieżką. Trzymałem się parę jardów za nią, jeszcze nie gotowy, by ją zaczepić, ponieważ nieustannie coś zajmowało jej uwagę. Gdy dotarliśmy do drogi, skręciła w lewo, wspinając się na niewielki pagórek, zasłaniający w końcu miasteczko.

26
{"b":"108248","o":1}