Rozdział dwudziesty pierwszy
Tak więc, starcze, wysłuchałeś całej opowieści.
Wierzysz mi? A może myślisz, że ból doprowadza cię do szaleństwa?
Nadciąga świt, a z nią śmierć – dla ciebie. Gdy znalazłem cię zeszłego wieczoru na poboczu, zorientowałem się, że jest za późno, by ci pomóc. Rak żołądka prawie dokonał swojego dzieła.
Jak długo tułałeś się po drogach? Nikt nie troszczył się o ciebie ani ty nie troszczyłeś się o nikogo. Cóż życie ci zrobiło, że od niego uciekałeś? Teraz już prawie się skończyło; przeminęły twoje lata wędrówki.
Ciekaw jestem, czy zrozumiałeś wszystko, co ci opowiedziałem? Myślę, że bliskość śmierci ułatwia nam porozumiewanie się. Jesteś w stadium przejściowym, które umożliwia umierającym odbiór mnóstwa rzeczy, na które przedtem były zamknięte ich umysły. Czy wciąż myślisz, że czeka cię tylko ciemność? Czy też niebo lub piekło? Gdybyż to było takie proste.
Niewiele mam ci więcej do opowiedzenia. Skrywszy się w ciemnościach, czekałem, aż Reg zostanie wyciągnięty z samochodu i odzyska przytomność. Na własnych nogach przeszedł do karetki, która po niego przyjechała. Widziałem, jak rozglądał się, by mnie wypatrzyć w ciemnościach. Pomagający mu ludzie pewnie myśleli, że doznał szoku, gdy bez przerwy pytał, czy nie widzieli psa.
Wkrótce potem opuściłem te okolice, po złożeniu ostatniej wizyty na swoim grobie. Nie wiem dokładnie, dlaczego to zrobiłem; być może chciałem w specyficzny sposób złożyć sobie wyrazy uszanowania. Był to dla mnie koniec pewnego etapu. Niewykluczone, że koniec życia.
Na grobie leżały świeże kwiaty. Nie byłem zapomniany. Wspomnienia: ojca, męża, przyjaciela, zblakły z czasem, zawsze jednak zajmowały znaczącą pozycję w myślach moich bliskich.
Od tego czasu moje życie potoczyło się inaczej. Wspomnienia przeszłego życia nawiedzały mnie jeszcze co jakiś czas, zmieniły się jednak towarzyszące im emocje. Szybko stały się to uczucia psa, jak gdyby po zakończeniu poszukiwań psia natura wzięła górę nad ludzką duszą. Duszą, która stanowiła o moim człowieczeństwie. Czułem się wolny jak ptak. Wolny, by żyć jak pies. Biegłem prawie przez cały dzień i gdy w końcu zwaliłem się z nóg, z głowy wyparowały mi resztki dawnej jaźni. To wszystko zdarzyło się dwa lata temu, według twoich pojęć. Od czasu do czasu wracają do mnie dawne wspomnienia i nawyki. Przypominam sobie, że byłem człowiekiem. Ale tak się dzieje tylko w snach. Gdy znalazłem cię pod przydrożnym żywopłotem, umierającego i obawiającego się śmierci, te ukryte wspomnienia się obudziły. Związana z twym umieraniem aura wytrąciła z uśpienia dawne uczucia, którym towarzyszyły niezwykle wyraźne, niezwykle dojmujące wspomnienia. Być może pomogłeś mi, stary człowieku, bym nie zapomniał całkowicie o moich korzeniach, o moim pochodzeniu. Jak to określił borsuk? „Jesteś wyjątkiem”. Pewnie miał rację. Może prawdą jest wszystko, co mi powiedział. Może powinienem pamiętać. Może mam pomagać takim jak ty. Może…
Wiem jedynie, że coraz bardziej zapominałem, kim byłem, stając się tym, czym jestem.
I, ujmując rzecz ogólnie, cieszy mnie to, czym jestem. Widzę życie z innej perspektywy: z poziomu kolan. To zdumiewająca różnica. Przypomina zbliżanie się do celu z jakiegoś kierunku po to, by nagle stwierdzić, że podejście następuje z przeciwnej strony; to, co znajome, zmienia kształt, zaczyna wyglądać inaczej. Wciąż jest tym samym, znalazło się jednak w nowym kontekście. Rozumiesz, co mam na myśli?
Przemierzyłem cały kraj i pływałem w morzu. Nikt nie był później moim panem, od wielu jednak przyjmowałem pożywienie. Rozmawiałem, bawiłem się i wspólnie posilałem z przedstawicielami tak wielu gatunków, że głowa mnie boli, gdy próbuję je wszystkie zliczyć. Ze zdumieniem i śmiechem odkrywałem nerwice w świecie zwierzęcym: spotkałem świnię, której wydawało się, że jest koniem, byka, któremu grała na nerwach ryjówka z pastwiska, kaczątko, które uważało, że jest brzydkie (i tak było), kozła, któremu wydawało się, że jest Chrystusem, synogarlicę, która bała się latania (wszędzie chadzała piechotą), ropuchę, która rechotała sonety Szekspira (i niewiele poza tym), żmiję, która próbowała poruszać się w pozycji pionowej, lisa – wegetarianina, w końcu ciągle zacietrzewionego cietrzewia.
Stoczyłem krótką walkę z gronostajem (szybko odskoczyliśmy od siebie i pierzchnęliśmy w przeciwne strony, inaczej roznieślibyśmy się na strzępy), zabiłem sowę, która się na mnie rzuciła, walczyłem ze szczurzym stadem i byłem ścigany przez rój pszczół. Dokuczałem owcom i drażniłem konie. Filozofowałem z osłem nad prawdopodobnymi wpływami egzystencjalizmu na sztukę, etykę i psychologię. Śpiewałem z ptakami i żartowałem z jeżem.
I kochałem się z siedmioma sukami.
Twój czas się kończy. Śmierć jest już bardzo blisko. mam nadzieję, że pomogła ci moja opowieść, mam nadzieję, że wniosła trochę ładu w twój rozgorączkowany umysł. Czujesz tę ciężką słodycz w powietrzu? Oznacza ona, że muszę cię opuścić. Czeka na mnie przyjaciółka. Mieszka na farmie trzy miedze stąd i jest gotowa na moje przybycie. Muszę ją tylko jakoś uwolnić z szopy, w której zamknął ją farmer, ale nie powinno sprawić to kłopotu tak sprytnemu psu jak ja.
Jeszcze jedno. Pewnego dnia spotkałem Rumba. Spałem pod drzewem, gdy nagle na nos spadł mi żołądź i usłyszałem: „Cześć, kurduplu!” Spojrzałem w górę i zobaczyłem na gałęzi Rumba szczerzącego do mnie… wiewiórczą gębę. Zasypał mnie gradem żołędzi. Kiedy go zawołałem po imieniu, udał, że nie rozumie, i zwiał. Wiem jednak, że to był on, ponieważ poznałem go po głosie czy też raczej po sposobie myślenia, jeśli wolisz, a poza tym któż inny nazwałby mnie kurduplem?
Sprawiło mi to radość, ale nie miałem ochoty go gonić. Miło było po prostu wiedzieć, że dobry stary Rumbo wrócił między nas.
Musisz mi wybaczyć, naprawdę nie mogę dłużej ignorować woni mojej przyjaciółki. I tak już nie potrzebujesz mnie. Następne stadium musisz pokonać sam. Mam nadzieję, że choć trochę ci w tym pomogłem. Może jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy.
Zegnaj.
Mam nadzieję, że staniesz się psem!
Włóczęga usiłował podążyć spojrzeniem starych zmęczonych oczu za psem, który pogalopował przez szczerbaty żywopłot na sąsiednie pole. Był to jednak dla niego zbyt duży wysiłek.
Jego ciało zwinęło się z bólu i skurczyło w szmatach zastępujących mu ubranie. Przewrócił się na bok, opierając pokryty szczeciną policzek na mokrej trawie. Samotna mrówka, znajdująca się nie dalej niż pięć centymetrów od jego oka, przypatrywała mu się obojętnie.
Włóczęga próbował ułożyć usta w uśmiech, ból mu jednak na to nie pozwolił. Zbierając resztkę sił, podniósł z wysiłkiem trzęsącą się rękę i spróbował zgnieść palcem drobne ciałko stworzonka, które jednak umknęło i ukryło się w przypominającej mu dżunglę trawie. Z piersi włóczęgi wydobyło się ostatnie, urywane westchnienie, z którym opuściło go życie.
Umarł. I zaczął czekać.
***