„Dlaczego jednak pamiętam tylko fragmenty? Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć wszystkiego?”
„Nie powinieneś pamiętać. Wiele stworzeń jest obdarzonych tymi samymi cechami osobowości co w poprzednich wcieleniach, ale wiele ma też tylko niejasne ich wspomnienia, myślą jednak inaczej niż ty, nie ludzkimi kategoriami. Walka, jaka się w tobie toczy – ludzkiej i psiej natury – jak sądzę, w końcu rozstrzygnie się sama. Albo staniesz się wyłącznie psem, albo osiągniesz równowagę obydwóch części. Mam nadzieję, że stanie się to drugie – mogłoby to oznaczać postęp dla nas wszystkich. Pamiętaj jednak, że już nigdy nie staniesz się człowiekiem.”
Ogarnęła mnie rozpacz. Czego się spodziewałem? Że jakimś cudem któregoś dnia wrócę do starego ciała? Że będę mógł dalej prowadzić zwyczajne życie? Zawyłem w ciemności i rozpłakałem się jak nigdy przedtem.
W końcu pozbawionym wszelkiej nadziei głosem zwróciłem się do borsuka:
„Co mam teraz robić? Jak mam żyć?”
Borsuk podszedł bliżej i powiedział bardzo spokojnie:
„Pogódź się z tym. Pogódź się, że jesteś psem i to wyjątkowym psem. Może zresztą nie jesteś aż takim wyjątkiem, ale w każdym razie musisz żyć jak pies.”
„Muszę się dowiedzieć, kim byłem!”
„To ci nic nie da. Zapomnij o przeszłości i rodzinie – nie mają teraz z tobą nic wspólnego.”
„Potrzebują mnie!”
„Nie możesz nic dla nich zrobić.”
Podniosłem się z ziemi i popatrzyłem na niego ponuro.
„Nie rozumiesz. Koło nich kręci się ktoś zły. Potrzebują mojej ochrony. Myślę, że ten ktoś mnie zabił!”
Borsuk ze znużeniem pokręcił łbem.
„To nieważne, Fuks. Nic już na to nie poradzisz. Musisz zapomnieć o swojej przeszłości. Możesz pożałować, jeśli tam wrócisz.”
„Nie! – warknąłem. – Może dlatego tak dużo pamiętam. Może dlatego jestem inny. Potrzebują mojej pomocy!
Zapamiętałem to, mimo że umarłem. Muszę do nich wrócić!”
Uciekłem od borsuka, bojąc się, że każe mi ze sobą zostać. Kiedy jednak oddaliłem się na bezpieczną odległość, odwróciłem się i krzyknąłem:
„Kim jesteś, borsuku? Kim byłeś?!”
Odpowiedzi nie było. Borsuk zniknął w ciemnościach.
Rozdział szesnasty
Mocna rzecz, prawda? Trochę przerażająca? Rzeczywiście, byłem przerażony. Czy dostrzegasz jednak sens, jaki w tym wszystkim tkwi? Jeśli jest jakiś cel, do którego zmierzamy – czy jest nim doskonałość, szczęście, ostateczny spokój umysłu czy jakkolwiek to nazwać – to najwyraźniej nie jest łatwo go osiągnąć. Trzeba sobie na to zasłużyć. Nie wiem dlaczego i wciąż nie jestem pewny, czy sam w to wierzę (a przecież jestem psem, który niegdyś był człowiekiem), więc nie będę cię winił, jeśli masz wątpliwości. Lecz, jak już kilkakrotnie powtarzałem, miej umysł otwarty.
* * * * *
Znalazłem się na High Street w Edenbridge chyba następnego dnia. Nie jestem pewny, ile czasu zabrało mi dotarcie tam, ponieważ jak sobie pewnie wyobrażasz, w moim umyśle panował zamęt po spotkaniu z borsukiem. Musiałem się pogodzić z tym, że umarłem jako człowiek (jeśli miałem wierzyć w rewelacje borsuka), że nigdy już nim nie będę w następnych wcieleniach. Skoro jednak umarłem, jak to się stało? Ze starości? Nie wiem, czemu wątpiłem w to. We wspomnieniach żona wydawała mi się całkiem młoda, a córka nie mogła mieć więcej niż pięć lub sześć lat. Wskutek choroby? Być może. Dlaczego w takim razie żywiłem bardzo nieprzyjazne uczucia wobec owego tajemniczego mężczyzny? Dlaczego wydawał mi się zły? Czy mnie zabił?
Byłem pewny, że taka właśnie jest odpowiedź, bo niby dlaczego miałbym odczuwać w stosunku do niego nienawiść? Byłem zdecydowany dojść prawdy. Przede wszystkim musiałem jednak odnaleźć moją rodzinę.
Na High Street było tłoczno od kupujących i ciężarówek dostawczych. Widok ten był mi dziwnie znajomy. Musiałem tu mieszkać, powiedziałem sobie, i pewnie dlatego tak przyciągało mnie to niewielkie miasteczko. Po prostu inaczej nie trzymałoby się to kupy, powtarzałem sobie.
Kupujących musiał zastanawiać widok mieszańca krążącego po ulicy, wpatrującego się w twarze mijających go ludzi, zaglądającego ukradkiem do otwartych sklepowych drzwi. Ignorowałem wszelkie przywoływania, ponieważ miałem o wiele ważniejsze zadanie niż beztroskie igraszki.
Do późnego popołudnia nie posunąłem się ani o krok do przodu. Nie przypominałem sobie dokładnie żadnego sklepu, baru ani ludzi, choć wszystko wydawało mi się dziwnie znajome. Dał mi znać o sobie stary druh – dokuczliwy głód, wcale nie zamierzał wypuścić mnie ze swych objęć tylko dlatego, że miałem inne problemy na głowie. Sklepikarze przeganiali mnie, gdy tylko wtykałem węszący nos za drzwi. Kłapnięcie zębami koło przeładowanej siatki z zakupami przypłaciłem trzepnięciem po pysku i potokiem przekleństw.
Nie chcąc narobić sobie kłopotów (nie zamierzałem dać się złapać przez policję, ponieważ musiałem zostać w miasteczku do zdarzenia się czegoś, co przywróciłoby mi pamięć), opuściłem główną ulicę i znalazłem się w sporej dzielnicy willowej. Do Edenbridge w ciągu ostatnich dwudziestu lat przeprowadziło się wielu mieszkańców południowych dzielnic Londynu, porzucając slumsy na rzecz domów w eleganckiej wiejskiej okolicy. Wielu z nich przywykło do nowego środowiska, ale byli i tacy (jak Lenny, wspólnik Szefa), którzy wciąż tęsknili za starym otoczeniem i spędzali mnóstwo czasu na krążeniu między dwiema całkowicie odmiennymi społecznościami. Zdawałem sobie z tego sprawę, ponieważ najprawdopodobniej mieszkałem w tym miasteczku i znałem jego historię. Nie wiedziałem jednak dokładnie, gdzie mieszkałem. Czy w jednej z tych willi? Nie, chyba nie.
Pobiegłem za dwoma chłopcami do ich domu, ku ich wielkiemu zadowoleniu. Dzięki temu poderwałem kilka smakowitych kąsków od ich boczącej się, ale łaskawej matki. Nie najadłem się do syta, wystarczyło jednak na tyle, by kontynuować poszukiwania. Wymknąłem się więc przez ogród i pobiegłem z powrotem na High Street.
Tym razem skręcałem we wszystkie boczne uliczki po jednej stronie po kolei. Później to samo zrobiłem po drugiej stronie, nic jednak nie wyzwoliło fali wspomnień, której się spodziewałem.
Zapadła noc, a ja pogrążyłem się w czarnej rozpaczy. Nie posunąłem się ani o krok w swoich poszukiwaniach. Byłem pewny, że po dotarciu do miasteczka uda mi się bez trudu odnaleźć mój dom – znajoma sceneria posłużyłaby mi za przewodnika – tymczasem tak się nie stało. Myśli moje wciąż błądziły w ciemnościach, tak jak ja po mieście.
Dotarłem na sam kres miasta, mijając most, wielki garaż i szpital. Przede mną rozpościerały się tylko ciemne pola. Zrozpaczony wlazłem na teren szpitala, znalazłem zakątek na tyłach białego parterowego budynku i zasnąłem.
Następnego ranka obudził mnie cudowny zapach potraw. Kierując się tym zapachem, dotarłem do otwartego okna, przez które się wydobywał. Wspiąwszy się na tylne łapy, położyłem łeb na parapecie. Niestety, okno było zbyt wysoko, bym mógł zajrzeć do środka, lecz wystawiwszy nos, napawałem się wspaniałymi zapachami. Głośno wyraziłem aprobatę, po czym nade mną pojawiła się wielka okrągła, z ciemnymi włosami głowa, szczerząca w uśmiechu białe zęby. Na twarz postawnej kobiety na mój widok wykwitł czerwonopomarańczowy rumieniec.
– Głodny jesteś, mordko? – spytała kobieta. Zamerdałem ogonem z ożywieniem. – Zaczekaj chwilę, nie odchodź – powiedziała.
Po chwili pojawiła się znów rozpromieniona twarz kucharki. Uśmiech, jaki na niej widniał, groził, że głowa rozpadnie się na połówki. Przed moim nosem zakołysał się cienki płat na poły przypalonego boczku.
– Wtrząchnij to, słodziutki – powiedziała kucharka, wrzucając mi gorący skrawek mięsa do pyska.
Wyplułem boczek natychmiast, ponieważ oparzył mi gardło. Poczekałem chwilę, po czym łapczywie go połknąłem.
– Dobry piesek – dobiegł mnie z góry głos kobiety. Koło mnie na żwir pacnął jeszcze jeden plasterek boczku. Nie ostał się dłużej niż poprzedni. Podniosłem łeb i z nadzieją wywiesiłem język.