Przypomniałem sobie, po co tu przyszliśmy i zanurzyłem głowę pod powierzchnię. Wypłynąłem krztusząc się.
„Jeszcze raz, szczeniaku! Zrób to porządnie, inaczej ich nie wytopisz!”
Zanurkowałem ponownie, tym razem wstrzymując oddech i zostając pod wodą tak długo, jak tylko mogłem. Nie wiem, co pomyśleli sobie ludzie na brzegu, widok bowiem dwóch kundli, zachowujących się jak tresowane foki, musiał być z pewnością osobliwy. Zaczęliśmy baraszkować w wodzie, ochlapując się i wpadając na siebie nawzajem, doszczętnie się przy tym oczyszczając dzięki energicznym ruchom. Wystarczyło nam pięć minut, po których za obopólną zgodą skierowaliśmy się do brzegu. Wygramoliliśmy się z wody, rozmyślnie ochlapując gapiów, i pobawiliśmy się w ganianego, by trochę przeschnąć.
Wracając do domu, śmieliśmy się i chichotaliśmy, czując się odświeżeni i pełni wigoru jak nigdy przedtem – i oczywiście głodni, jakbyśmy przez całe życie nic nie jedli. Znaleźliśmy zawinięte w papier kanapki, które jeden z robotników rozmontowujących silnik bezmyślnie zostawił na ławce, i umknęliśmy z nimi, w parę sekund później zagrzebując się w naszym legowisku. Ku mojemu zaskoczeniu tym razem podzieliliśmy się łupem po połowie, Rumbo nawet nie próbował zabrać sobie lwiej części. Uśmiechnął się do mnie, gdy spiesznie wykańczałem ostatnie okruchy. Oblizawszy się z ukontentowaniem, też się uśmiechnąłem. Zapomnieliśmy o naszych odmiennych poglądach i znów byliśmy przyjaciółmi. Zaszła jednak subtelna zmiana: wprawdzie nie byłem jeszcze całkiem równy Rumbowi, ale różnica nas dzieląca znacznie się zmniejszyła.
Uczeń zaczął dorównywać mistrzowi.
Rozdział dziewiąty
A co z uczuciem, że jestem człowiekiem w ciele psa?
Cóż, oczywiście nie opuszczało mnie, lecz nie odgrywało już decydującej roli w moim myśleniu. Rozwijałem się jako pies; proces ten pochłaniał mi większość czasu. Miałem ciągle świadomość swojego pochodzenia, a moje ludzkie uczucia często brały górę nad zwierzęcą naturą, obdarzony byłem jednak psimi siłami fizycznymi i takimiż zmysłami (z wyjątkiem nadzwyczaj ostrego wzroku), które rządziły moim zachowaniem. Wielokrotnie, przeważnie nocami, na powierzchnię mojego umysłu wyłaniały się wspomnienia i nękające mnie w nieskończoność pytania. Przeważnie byłem bez reszty psem, pozbawionym jakichkolwiek – poza psimi – myśli.
Uświadomiłem sobie, że wraz z Rumbem różnimy się od innych psów i byłem pewien, że on to także zauważył. Odkryłem, że wielki szczur również był inny niż reszta jego towarzyszy. Jednakże Rumbo na moje pytania, co o tym sądzi, odpowiadał wymijająco i nigdy się nie dowiedziałem, czy pojął tę różnicę, czy też stanowiła dla niego taką samą zagadkę jak dla mnie. Wzruszał barkami i zbywał mnie uwagami w stylu: „Niektóre stworzenia są bardziej głupie od innych, to wszystko”. Często przyglądał mi się badawczo.
I tak żyłem z Rumbem, podczas gdy chęć poznania zagadki mojego istnienia pozostawała w zawieszeniu. Uczyłem się wieść psią egzystencję.
Tak jak wszystkie psy byłem nieskończenie ciekawski. Musiałem wszystko powąchać, musiałem szarpać za wszystko, co sterczało, musiałem gryźć wszystko, co nadawało się do pogryzienia. Rumbo czasem tracił cierpliwość, beształ mnie, że jestem takim samym durnym szczeniakiem jak inne (chociaż też lubił węszyć i gryźć), zazwyczaj karcił mnie również za moją zbytnią ciekawość. Podczas wielu popołudni i wieczorów odpowiadał na moje pytania (gdy był odprężony i rozluźniony, w nastroju do rozmowy), kiedy jednak zastanawiał się nad czymś długo i głęboko, zaczynał tracić wątek i się denerwował. Często wydawało mi się, że wreszcie dowiem się od niego czegoś ważnego, na przykład o mojej obecnej, dziwnej egzystencji lub dlaczego wydawaliśmy się bardziej zaawansowani w rozwoju od reszty naszego gatunku, gdy nagle w jego oczach pojawiał się wyraz roztargnienia i zapadał w długie, sprawiające wrażenie transu, milczenie. Bałem się, że jego szukający odpowiedzi umysł zagubi się i nie będzie w stanie odnaleźć drogi powrotnej, że Rumbo już nie wyjdzie z tego stanu, że stanie się psem takim jak wszystkie inne. Ale po chwili Rumbo zaczynał mrugać ślepiami, rozglądał się dookoła zdumiony, jakby nie miał pojęcia, gdzie się znalazł, i kontynuował rozmowę, ignorując zadane mu przez mnie pytanie. W takich chwilach czułem wielkie napięcie i lęk, dlatego starałem się nie doprowadzać do takich sytuacji.
Lęk odczuwałem również wówczas, gdy widywałem duchy. Nie zdarzało się to często, ale wytrącało mnie z równowagi. Duchy przepływały koło mnie w milczeniu, wytwarzając wokół siebie aurę nieskończonej samotności (choć nie było to ich świadomym zamiarem). Niektóre sprawiały wrażenie, że doznały szoku, ponieważ brutalnie wyrwano je z ziemskich ciał. Zamieraliśmy z Rumbem na ich widok, ale nigdy nie szczekaliśmy jak inne psy. Mój towarzysz ostrzegał je cichym warczeniem, aby trzymały się od nas z daleka, duchy się jednak nami nie interesowały. Przepływały obok, niczym nie zdradzając, że zdają sobie sprawę z naszej obecności. Pewnego razu – było to w pełnym świetle dnia – cztery czy pięć ciasno stłoczonych przy sobie duchów płynęło przez plac złomowiska jak mały dryfujący obłok. Rumbo nie potrafi wyjaśnić tego zjawiska i zapomniał o duchach natychmiast po ich zniknięciu, lecz mnie długi czas nie dawało to spokoju.
Na złomowisku coraz częściej zaczęły się pojawić śmiertelne istoty. Pracowało na nim zawsze dwóch lub trzech mężczyzn w kombinezonach, którzy rozbierali wraki na części. Przewijał się również ciągły strumień klientów szukających tanich elementów do swych wozów. Dźwigiem ładowano zmiażdżone karoserie na gigantyczne (gigantyczne dla mnie) ciężarówki, a następnie cenny metal wywożono za bramę. Na szczyty chwiejnie balansujących stert wrzucano bezceremonialnie pojazdy doszczętnie rozbite lub tak stare, że nie dawało się z nich już nic wycisnąć. Moją ciekawość wzbudziło zupełnie innego rodzaju ożywienie na złomowisku.
U Szefa coraz częściej pojawiali się klienci, których wcale nie interesowało złomowisko. Znikali oni na całe godziny w baraku Szefa. Przychodzili dwójkami i trójkami, po czym w identycznych grupkach znikali. Przybywali z różnych stron, przeważnie z Wandsworth i Kennington, zdarzali się także goście z Stepney, Tooting, Clapham, z „domieszką” przybyszów z sąsiednich hrabstw. Dowiadywałem się o tym z podsłuchanych rozmów, gdy stałem pod barakiem Szefa czekając, aż się pojawi (często spóźniał się z jedzeniem). Niektórzy goście nawet bawili się ze mną albo drażnili w przyjazny sposób. Rumbo popatrywał spod oka na moje dziecinne zachowanie wobec tych mężczyzn. Ponieważ nigdy nie dostawaliśmy od nich jedzenia, więc nie odgrywali w jego życiu istotniejszej roli. (Rumbo był bardzo wybredny w wyborze osób, które respektował i obdarzał przyjaźnią). Ja jednak – jak każdy szczeniak – chciałem być kochany przez wszystkich. Nie wiedziałem, na czym polegają interesy, które ubijali z Szefem (zauważyłem, że traktowano go z wielkim szacunkiem), i specjalnie mnie to nie obchodziło. Ciekawili mnie tylko dlatego, że pochodzili z innych stron i dzięki nim miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o świecie – nie o tym z najbliższego otoczenia, ale o dalszym. Widzisz, szukałem jakichkolwiek śladów dotyczących mojej osoby. Czułem, że im więcej się dowiaduję – a może odkrywam na nowo – o otaczającym mnie świecie, tym większe mam szansę na rozwiązanie swojej zagadki.
Właśnie przy którejś takiej okazji zdobyłem swe imię. Niektórzy robotnicy wołali na mnie Horacy (Bóg wie, czemu to ich bawiło). Gardziłem tym imieniem. Wymawiali je szyderczo i zazwyczaj ignorowałem ich wołania z dumnie podniesionym nosem – chyba że oferowano mi jedzenie (co zdarzało się bardzo rzadko). Nawet Rumbo w momentach sarkazmu wołał do mnie „Horacy”, a nie „kurduplu”. W końcu nawet ja zacząłem się do niego przyzwyczajać.
Szef nigdy nie zawracał sobie głowy, by wymyślić dla mnie jakieś unię. Nie byłem dla niego na tyle ważny. Poza tym po pierwszym naszym spotkaniu kilka miesięcy wcześniej nie miał wiele okazji, by się do mnie zwracać. W każdym razie byłem mu wdzięczny, że nie podchwycił od pracowników tego ohydnego zawołania.