Ruszyliśmy więc, córka i ja, dziewczynka i pies, drogą, która dochodziła do ulicy prowadzącej ku jedynemu sklepowi w wiosce. Po drodze się bawiliśmy; zapomniałem nawet na kilka chwil, że jestem ojcem Polly – stałem się jej towarzyszem zabawy. Trzymałem się blisko jej stóp, co jakiś czas podskakując, by chwycić zębami za sweterek. Gdy się potknęła i upadła, polizałem jej twarz. Usiłowałem też wylizać jej otarte kolana, ale odepchnęła mnie i pomachała przed nosem ostrzegawczo podniesionym palcem. Kiedy kupowała mi jedzenie w sklepie, zachowywałem się przykładnie, nie dając się skusić stercie łatwych do sięgnięcia chrupek „wielosmakowych”. Wróciliśmy biegiem. Pozwoliłem jej wyprzedzać się przez większość drogi, a gdy dotarła do bramy, ukryłem się za drzewem. Polly rozejrzała się zaskoczona i zawołała mnie po imieniu. Zagrzebałem się w wysoką trawę pod pniem i nie wychodziłem. Usłyszałem kroki kierujące się z powrotem drogą i gdy znalazły się koło mojej kryjówki, zerwałem się, okrążyłem drzewo i pognałem do bramy. Polly rzuciła się za mną w pościg, ale nie miała szans w tej gonitwie.
Rozchichotana i zdyszana, dopadła mnie wreszcie, zarzuciła mi ręce na szyję i uścisnęła mocno.
Weszliśmy do domu – mojego domu. Polly opowiedziała Carol o wszystkim, co się zdarzyło. Pół puszki pokarmu znalazło się na talerzu na podłodze przede mną oraz miska pełna wody. Dorwałem się do jedzenia i sprzątnąłem wszystko. Później poprosiłem o dokładkę. I otrzymałem.
Wszystko było cacy. Byłem w domu ze swoją rodziną. Miałem pełen brzuch i nadzieję w sercu. Zamierzałem znaleźć sposób poinformowania ich, kim byłem, a gdyby mi się nie powiodło… cóż, czy rzeczywiście miało to takie znaczenie? Wystarczy, że byłem z nimi i mogłem je chronić przed tajemniczym intruzem. Moja prawdziwa tożsamość nie była najistotniejsza. Nie martwiłem się mającą nastąpić wizytą na posterunku, bo wiedziałem, że nikt się po mnie nie zgłosi. Byłem pewny, że uda mi się wkraść w łaski żony na tyle, by zdecydowała się mnie zatrzymać. Tak – wszystko było cacy.
Niestety, sprawy zwykły się zawsze obracać przeciwko mnie, kiedy wydawało się, że wszystko jest jak najbardziej cacy.
* * * * *
Zaczęła się pierwsza noc w domu, który był znów moim domem (taką miałem nadzieje). Polly powędrowała do łóżka na górę. Carol siedziała na sofie z podwiniętymi nogami i oglądała telewizję. Leżałem koło niej rozciągnięty na podłodze, nie spuszczając z niej oka. Od czasu do czasu Carol spoglądała na mnie; uśmiechałem się do niej, wzdychając głęboko z ukontentowania. Kilkakrotnie próbowałem jej powiedzieć, kim jestem, lecz najwidoczniej tego nie rozumiała. Kazała mi jedynie przestać szczerzyć zębiska. Zrezygnowałem w końcu i poddałem się ogarniającemu mnie zmęczeniu. Nie zasypiałem – byłem na to zbyt szczęśliwy. Pełnym podziwu wzrokiem patrzyłem na żonę.
Nieznacznie się postarzała. W kącikach oczu i na szyi pojawiły się kreseczki, których nie było tam wcześniej. Wyczuwało się w niej smutek, był to jednak smutek głęboko ukryty, taki, który widziało się raczej oczami duszy i ciała. Było dla mnie oczywiste, dlaczego tak jest.
Zastanawiałem się, jak sobie beze mnie radzi, jak Poiły przyjęła moją śmierć. Zastanawiałem się, czy pogodziłem się ze stwierdzeniem borsuka, że definitywnie umarłem jako człowiek. W saloniku było nadal tak przyjemnie jak w moich o nim wspomnieniach. Atmosfera całego domu była jednak teraz odmienna. Zniknęła z niego ta część osobowości, którą tworzyłem. To ludzie tworzą atmosferę, nie cegły, drewno czy sprzęty – te stanowią jedynie wystrój domu.
Rozglądałem się za fotografiami, mając nadzieję, że znajdę zdjęcie, z którego dowiem się, jak wyglądałem. Ku mojemu zdumieniu nie było żadnego. Gorączkowo się starałem przypomnieć sobie, czy w domu znajdowała się moja fotografia w ramce, lecz jak to zwykle się zdarzało, gdy usiłowałem sobie coś świadomie przypomnieć, nic z tego nie wychodziło. Być może zdjęcia stanowiły dla Polly i Carol zbyt bolesne wspomnienia i zostały schowane do czasu, aż będzie można na nie patrzeć bez bólu.
Nie miałem pojęcia, jak się dowiedzieć, czy moja firma należy do żony, czy została sprzedana. Nie wyglądało jednak na to, by Carol miała jakieś kłopoty finansowe. Wskazywała na to obecność w domu nowych sprzętów – lodówki w kuchni, nowego telewizora w saloniku oraz rozmaitych mebli.
Mimo zmarszczek Carol była równie atrakcyjna jak kiedyś. Nigdy nie uchodziła za piękność, ale w jej twarzy było coś, co kazało tak o niej myśleć. Jej ciału wszędzie brakowało cala do pulchności jak zawsze. Miała cudowne nogi o wdzięcznym kształcie. Paradoksalne, ale jej widok wywołał w moim psim ciele po raz pierwszy przypływ pożądania, przebudzenie tego głodu. Pożądałem swojej żony, ona jednak była kobietą, a ja psem.
Szybko wróciłem myślami do Polly. Jak ona wyrosła! Straciła dziecięcą pyzatość, ale nadal była urokliwa. Jasna cera i ciemniejące włosy podkreślały niewielką delikatną twarzyczkę. Ze zdumieniem i dziwnym wzruszeniem widziałem, że wieczorem włożyła do oglądania telewizji okulary w brązowych oprawkach. Jeszcze w nich wysubtelniała. Byłem z niej zadowolony. Wyrosła na dobre dziecko, pozbawione drażliwości czy niezgrabności, jaką wykazuje wiele dziewczynek w jej wieku. Między nią a matką zdawała się istnieć wyjątkowa więź, być może zrodzona ze straty bliskiego im obojgu człowieka.
Jak wcześniej zauważyłem, miała mniej więcej siedem lub osiem lat. Zastanawiałem się, jak długo nie żyję.
Na zewnątrz niebo zmatowiało i zaczęła się noc. W powietrzu czuć było wieczorny chłód, Carol włączyła długi, wąski piecyk elektryczny (kolejny nowy sprzęt; kiedyś woleliśmy rozpalać ogień w prawdziwym kominku, buchający wysoko płomieniami; być może romantyzm odszedł wraz ze mną) i wróciła na sofę. Wnętrze pokoju nagle oświetliły reflektory zajeżdżającego pod dom samochodu. Samochód zatrzymał się i ruszył ponownie po otworzeniu przez kierowcę bramy. Carol przekrzywiła głowę i spojrzała w okno, po czym zręcznie poprawiła włosy i wygładziła spódnicę na udach. Światła samochodu jeszcze raz przejechały po salonie i zniknęły. Silnik ucichł, trzasnęły drzwiczki i koło okna przeszła pogrążona w cieniu sylwetka, postukująca po szybie palcami.
Poderwałem łeb i zawarczałem groźnie, nie spuszczając cienia z oka, póki nie zniknął spod okna.
– Cśśś, Fuks, uspokój się – powiedziała Carol, klepiąc mnie po łbie.
Usłyszałem zgrzyt klucza obracającego się w zamku i kroki w korytarzu. Poderwałem się na równe nogi. Zaniepokojona Carol chwyciła mnie za obrożę. Sprężyłem się, zesztywniałem, gdy zaczęły się uchylać drzwi do salonu.
– Halo… – powiedział wchodzący do pokoju mężczyzna z uśmiechem na twarzy.
W tym momencie wyrwałem się Carol i rzuciłem na niego, rycząc z wściekłości i nienawiści. Rozpoznałem tego człowieka.
To on mnie zabił!
Rozdział osiemnasty
Skoczyłem, zębami starając się złapać go za gardło. Udało mu się jednak wystawić rękę. Było to lepsze niż nic, więc wbiłem w nią zęby.
Carol krzyczała, nie zwracałem na nią uwagi. Nie miałem zamiaru pozwolić zbliżyć się do niej temu mordercy. Mężczyzna krzyknął z bólu i wczepił drugą rękę w moją sierść. Zatoczyliśmy się na ościeżnicę drzwi i osunęliśmy na podłogę. Wściekłość dodawała mi sił przy ataku. Czuć było od niego woń strachu, która napawała mnie radością.
Carol usiłowała oderwać mnie od mężczyzny; najwyraźniej bała się, że go zabiję. Nie rozwierałem jednak zaciśniętych szczęk. Czyżby nie rozumiała, że grozi jej niebezpieczeństwo?
Przez kilka chwil patrzyłem mu prosto w twarz. Wydał mi się dziwnie znajomy. On też – być może należy to złożyć na karb mojej wyobraźni – zdawało się, że mnie poznawał. Chwila ta wkrótce minęła i zwaliliśmy się na podłogę, spleceni w bezładny kłąb. Carol zdołała w tym czasie zacisnąć ręce na mojej szyi, równocześnie dusiła mnie i odciągała od mężczyzny, który wolną ręką złapał mnie za pysk, próbując rozluźnić uścisk szczęk. Ich połączone siły zrobiły swoje – musiałem go puścić.