Литмир - Электронная Библиотека

Jak i kiedy (Polly była teraz o wiele większa, niż sobie przypominałem), tego jeszcze się musiałem dowiedzieć; byłem jednak coraz bardziej przekonany, że moja śmierć łączyła się z tajemniczym mężczyzną, który tak często pojawiał się w moich snach i wspomnieniach, a którego mimo to nie udawało mi się rozpoznać. Jeśli wciąż stanowił zagrożenie dla mojej rodziny (ta myśl mnie nie opuszczała) i jeśli miał coś wspólnego z moją śmiercią (coś mi podpowiadało, że był jej przyczyną), wtedy musiałbym znaleźć sposób, jak się z nim porachować. Teraz jednak chciałem natychmiast znaleźć się koło Carol i Polly.

O ile pamiętani, było około piątej po południu. Słońce kryło się za ciężką opończą chmur. Znajdowałem się u wylotu drogi i wpatrywałem się w stojący przede mną dom. Ściany parteru zbudowane były z czerwonej cegły, a pierwsze piętro pokrywały czerwone płytki; otwory okien i drzwi pomalowano na biało. Rozlewało się we mnie dziwne ciepło; bez przerwy przełykałem ślinę.

Musiałem się opanować. Zachowanie takie jak w Edenbridge nie miało sensu. Wystraszyłoby jeszcze bardziej żonę i córkę. Zachowuj się jak normalny pies; kiedy się do ciebie przyzwyczają, będzie mnóstwo czasu na przekazanie im, kim jesteś – tłumaczyłem sobie.

Podniosłem łapą rygiel w bramce do ogrodu, pchnąłem bramkę i ruszyłem ścieżką, panując nad rozdygotanymi nerwami i drżącym ciałem. Dotarłem do frontowych drzwi i poskrobałem w nie łapą.

Cisza. Spróbowałem raz jeszcze. i tym razem nie było reakcji. Wiedziałem, że są w środku, ponieważ zielony renault stał w otwartym garażu po lewej stronie.

Zaszczekałem, zrazu cicho, potem głośniej:

„Carol! – wołałem. – To ja, Carol, otwórz drzwi!”

Usłyszałem w środku kroki zbliżające się korytarzem. Z wielkim wysiłkiem woli powstrzymałem się od szczekania i powarkiwania. Drzwi uchyliły się lekko i przez dwucalową szparę wyjrzało oko.

– Mamo, to znowu ten pies! – zawołała Polly. Szczelina zwęziła się. Oko wpatrywało się we mnie z zainteresowaniem, ale i z obawą.

Na korytarzu rozległy się ponownie kroki, po czym nad okiem Poiły pojawiło się oko Carol. Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.

– Jak się tu znalazłeś? – zapytała.

„Pamiętałem, gdzie mieszkamy, Carol. Nie mogłem pogonić za samochodem, ale pamiętałem. Nie zabrało mi to wiele czasu!” – Z trudem się hamowałem.

– Uciekaj! Bądź dobrym psem, idź sobie! – pogoniła mnie Carol.

Zaskomlałem. Nie chciałem odchodzić, ledwie ich odnalazłszy.

– Och, mamusiu, on jest chyba głodny – powiedziała Polly.

– Może być niebezpieczny, kochanie. Nie możemy ryzykować.

„Proszę – jęknąłem, obdarzając je najbardziej błagalnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. – Potrzebuję was, nie wyrzucajcie mnie!”

– Patrz, mamo, on chyba płacze.

Istotnie tak było. Łzy spływały mi po policzkach.

– To niemożliwe. Psy nie płaczą – powiedziała Carol. Jest jednak inaczej. Prawdę mówiąc, nie płakałem, ale ryczałem jak bóbr.

– Proszę, mamo, wpuść go. Jestem pewna, że nie zrobi nam krzywdy – powiedziała błagalnie Polly. Carol popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.

– Bo ja wiem? Nie wygląda na bardzo groźnego, ale z psami nigdy nic nie wiadomo. Trudno przewidzieć ich zachowanie.

Płaszczyłem się przed nimi, starając się wyglądać jak najżałośniej. Byłem zdolny skruszyć najtwardsze serce, a wiedziałem, że serce mojej żony nie należało do twardych.

– No dobrze, wchodź do środka – powiedziała z westchnieniem.

Drzwi się otworzyły. Wpadłem do środka jak błyskawica, jednocześnie śmiejąc się i płacząc, całując i liżąc im stopy oraz dłonie. Żona i córka z początku cofnęły się przestraszone, wkrótce jednak zdały sobie sprawę, że nie mam wobec nich złych zamiarów.

– Jest uroczy, mamusiu! – zawołała Polly i przyklękła na oba kolana, by się ze mną pobawić. Na twarzy Carol na moment pojawił się lęk, znikł jednak, gdy ujrzała, jak obsypuję buzię Poiły wilgotnymi pocałunkami. Nie potrafię przekazać ci, jak się w tamtej chwili czułem – nawet teraz na jej wspomnienie serce podchodzi mi do gardła. Jeśli jednak chwile życia kończą się jak epizody w książce, byłby to koniec rozdziału. Może nawet koniec książki.

Moja żona przyłączyła się do córki. Przykucnęła i czule głaskała mnie po karku. Popełniłem błąd, starając się ją objąć i pocałować w usta. Krzyknęła przestraszona, ale i zachwycona. Przewróciliśmy się na dywanik w korytarzu, chichocząc szaleńczo. Starając się mnie oderwać od matki, Poiły wbiła mi palec w żebra. Zacząłem się zwijać po podłodze od łaskotek. Mocny uścisk zamienił się w delikatne łaskotanie, gdy Polly uświadomiła sobie, że jestem na nie wrażliwy. Zabawa skończyła się, gdy trysnęła ze mnie pierwsza strużka uryny (starałem się temu zapobiec, ale nigdy nie radziłem sobie najlepiej z pęcherzem). Carol zerwała się z podłogi i pociągnęła mnie za obrożę do drzwi.

Znów znalazłem się na ścieżce. Chcąc przekonać żonę, że naprawdę jestem czyściochem, wykonałem przesadzoną pantomimę z uniesieniem łapy (co samo w sobie jest sztuką) i zroszeniem grządki z kwiatami. Carol nie była z tego zbyt zadowolona, ale zrozumiała, że w ten sposób chciałem czegoś dowieść. Czekałem cierpliwie, uśmiechając się do niej promiennie i szaleńczo machając ogonem, tak że tworzył rozmazaną plamę, desperacko pragnąc objąć ją i powiedzieć, jak bardzo wciąż ją kocham, póki znów nie zaprosiła mnie do domu.

„Dziękuję!”, szczeknąłem i wpadłem pomiędzy jej nogami na korytarzyk.

Polly pogoniła za mną. Jej śmiech dźwięczał w moich uszach jak najpiękniejsza muzyka. Dotarłem do kuchni i zacząłem się sycić jej widokiem. Wspomnienia wracały jak starzy znajomi z przechadzki. Wszystko było znajome: wielki stary poczerniały piec z żelazną płytą – relikt przeszłości, który zdecydowaliśmy się zachować, okrągły sosnowy stół pokryty rozmyślnie wydrapanymi inicjałami, kółeczkami, krzyżykami, napisami KOCHAM CIĘ, WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO i wszelkimi innymi, jakie uznaliśmy za godne zachowania dla potomności, antyczny zegar, który zawsze informował nas, że jest wpół do czwartej, ale czynił to w skończenie elegancki sposób, niebiesko – żółta waza na parapecie, wyglądająca, jak gdyby powstała z układanki (rezultat moich troskliwych prac konserwatorskich po tym, jak Polly strąciła ją na podłogę, tłumacząc się później, że „ona tylko przechodziła obok”). W kuchni, oczywiście, znajdowały się też nowe sprzęty, ale uważałem je tu za obce wtręty. Westchnąłem, gotów znów zalać się łzami, gdy z nostalgii wyrwała mnie dłoń Carol, chwytająca za obrożę.

– Zobaczymy, czyj jesteś – powiedziała Carol, obracając blaszkę z imieniem. – Fuks? Tak się nazywasz? Polly przyłożyła dłoń do ust i zachichotała szczebiotliwie.

– Nie ma adresu. Nikt cię nie chce, co? – spytała Carol, kręcąc głową. Przytaknąłem.

– Możemy go zatrzymać? – spytała Polly z podnieceniem.

– Nie – odpowiedziała zdecydowanie Carol. – Zabierzemy go jutro na posterunek i sprawdzimy, czy nikt nie zgłosił jego zaginięcia.

– Ale zatrzymamy go, jeśli nikt nie będzie go chciał?

– Nie wiem, będziemy musiały spytać wujka Rega.

„Wujek Reg? A któż to taki?”, pomyślałem.

Polly na razie to wystarczyło. Zaczęła przegarniać palcami sierść na moim grzbiecie. – Możemy nakarmić Fuksa, mamo? Na pewno jest bardzo głodny.

– No dobrze, zobaczę, co mamy dla niego.

„Proszę, Carol, nie mów o mnie w trzeciej osobie. Mów mi Fuks, nawet Horacy, ale nie tak.”

Carol podeszła do lodówki, której tu kiedyś nie było, i zajrzała do środka.

– Na pewno masz ochotę na nogę jagnięcia lub soczysty stek, co, Fuks?

Pokiwałem głową, oblizując się, Carol jednak zamknęła lodówkę i powiedziała do Polly:

– Pobiegnij do sklepu, kup mu puszkę pokarmu dla psów. To mu powinno z powodzeniem wystarczyć do jutra.

– Mogę zabrać Fuksa ze sobą, mamo? – Poiły podskoczyła z radością, ucieszona perspektywą wyprawy. Udzieliła mi się jej radość.

– Dobrze, ale pilnuj, żeby nie wbiegł na jezdnię.

40
{"b":"108248","o":1}