Литмир - Электронная Библиотека

Dwaj policjanci zaczęli wspinać się za Szefem, podczas gdy pozostali rozbiegli się, aby odciąć mu drogę ucieczki. Nie mogłem stać bezczynnie i przyglądać się, jak łapią Szefa. Rumbo był mu wierny, a ja nie zamierzałem być gorszy. Złapałem zębami za siedzenie jednego ze wspinających się platfusów, zgrabnie zacisnąłem zęby i pociągnąłem. Gliniarz zwalił się na ziemię. Zaczął tłuc mnie pięściami, ale w furii ledwie czułem uderzenia.

Wsparł mnie warczący i zgrzytający zębami Rumbo. Policjant musiał wezwać swoich kolegów na pomoc, wrzeszcząc, że psy rozszarpują go na kawałki.

Cóż, nie zachowywaliśmy się najdelikatniej, ale też nie jak dzikusy (prawdę mówiąc, w tej chwili traktowaliśmy to trochę jako zgrywę).

Drugi policjant zeskoczył z karoserii samochodu i podbiegł do nas. Próbując nas rozdzielić, zaczął okładać mnie i Rumba pięściami, co wprawiło Rumba w jeszcze większe rozdrażnienie. Całą uwagę przeniósł na nowego prześladowcę. Policjantów przybywało z każdą sekundą. Zorientowałem się, że przy takiej ich przewadze liczebnej nie mamy żadnych szans.

„To na nic, Rumbo! – zawołałem. – Ich jest za dużo!”

„Walcz, kurduplu! – wydusił Rumbo, zaciskając zęby na ubraniu i mięsie. – Dzięki nam Szef ma szansę uciec!”

Byliśmy bezradni. Poczułem dłoń zaciskającą się na obroży. Odciągnięto mnie i rzucono miedzy sterty wraków. Wylądowałem na masce samochodu i osunąłem się na ziemię, ciężko dysząc. Tak samo potraktowano Rumba. W jego przypadku musiało interweniować aż dwóch policjantów.

Przez ten czas Szef wdrapał się na dach drugiego samochodu i gorączkowo rozglądał się dookoła. Ze wszystkich stron zbliżały się ku niemu niebieskie mundury. Zaczął obrzucać wyzwiskami wspinających się po niego policjantów.

– Uważajcie! – wrzasnął jeden z nich. – Chce przewrócić samochody!

Policjanci czmychnęli na bezpieczną odległość. Ujrzałem, że szef przechodzi na dach kolejnego na poły zgniecionego wraku i wsuwa stopę pod ten, na którym stał, wykorzystując ją jako dźwignię. Samochód niebezpiecznie się zachwiał i niewiele było potrzeba, by go strącić. Kłopot polegał na tym, że samochód, na który przeszedł Szef, również stracił równowagę.

Co gorsza, Rumbo jeszcze raz rzucił się na napierających policjantów.

Nie zdążył nawet się zorientować, co się stało… Tym się jedynie pocieszam. Jeszcze przed sekundą warował przy ziemi, szczerząc zęby na policjantów, a teraz leżał przywalony zwałami chrzęszczącego złomu.

„Rumbo! – wrzasnąłem i rzuciłem się do przodu, nim jeszcze spadające wraki znieruchomiały. – Rumbo! Rumbo!”

Kręciłem się wokół poskręcanej sterty blachy, zaglądałem pod spód, usiłując cokolwiek dostrzec, starałem się znaleźć jakąś drogę, by wcisnąć się pod wraki. Pragnąłem, by mój przyjaciel cudownie ocalał, nie chciałem pogodzić się z tym, co było już, niestety, nieuniknione.

Ciemna stróżka ciemnoczerwonej krwi wyciekającej spod samochodów brutalnie uświadomiła mi smutną prawdę. Biedny Rumbo nie miał żadnej szansy.

Zawyłem. Takie wycie słychać czasami podczas głębokiej, głuchej nocy. Jest to wołanie stworzenia, które dotarło do kresu udręki. Potem się rozpłakałem.

Szef cierpiał straszliwie, ręce miał zmiażdżone pod wrakami. i tak miał szczęście: mogły go całkiem przygnieść.

Czyjaś ręka odciągnęła mnie delikatnie od metalowego grobowca. Czułem współczucie płynące od prowadzącego mnie policjanta. Byłem zbyt zrozpaczony, by protestować. Rumbo nie żył. W tym momencie pragnąłem tego samego. Usłyszałem, jak któryś z oficerów każe wezwać natychmiast karetkę dla rannego. Ujrzałem dwóch cywilów wynoszących metalową skrzynię z baraku i kiwających głowami innemu mężczyźnie przesłuchującemu Lenny'ego. Rozgniewany Lenny głośno krzyczał, przytrzymywany przez dwóch mundurowych:

– Kto to zrobił? Kto nas wsypał?!

– Od dawna uważamy na to miejsce, synu – powiedział stojący przed nim mężczyzna. – Od kiedy jeden z naszych chłopaków wypatrzył na tyłach złomowiska samochód Ronnie Smileya. Wiemy wszyscy, w czym kręci Ronnie, nieprawdaż? Pomyśleliśmy więc, że zaczekamy trochę i zobaczymy, co z tego wyniknie. Bardzo nas zaciekawiło, dlaczego dołujecie tu najpierw skradzioną furgonetkę, a później triumpha. Przyfilowaliśmy jeszcze uważniej, kiedy stwierdziliśmy, że samochody nie wyjeżdżają ze złomowiska. Aż do dzisiejszego poranka. – Zaśmiał się z wyraźnej złości Lenny'ego. – Och, nie przejmuj się, nie tylko o to biegało. To złomowisko od dawna wydawało się nam podejrzane. Zachodziliśmy w głowę, skąd wasz Szef ma tyle szmalu. Teraz wiemy, prawda?

Lenny posępny jak noc odwrócił wzrok. Policjant w cywilu zauważył, że mundurowy odprowadza mnie na bok i powiedział:

– To śmieszne. Konstabl, prowadząc „śledztwo” w sprawie zwykłej złodziejskiej pary kundli, przy okazji odkrywa gablotę Smileya. Jaki pan, taki kram, prawda?

Skinął głową mężczyźnie, który mocno trzymał wyrywającego się Lenny'ego. Zaciągnięto go w stronę jednego z wozów policyjnych stojących koło wjazdu na złomowisko. Zanim Lenny zniknął w jego wnętrzu, rzucił mi ostatnie przenikliwe spojrzenie, od którego zadrżałem. i wtedy właśnie dotarło do mnie, dokąd powinienem pójść. Myśl ta przedarła się przez oszołomienie i poraziła mnie niemal fizycznie.

Wykręciłem łeb i kłapnąłem zębami koło trzymającej mnie ręki. Przestraszony policjant natychmiast cofnął dłoń. Byłem wolny. Wypadłem na ulicę i znów biegłem, biegłem, biegłem przed siebie.

Tym razem jednak wiedziałem, dokąd biegnę.

CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział dwunasty

Czy nadal słuchasz mnie z niedowierzaniem? Jesteś zdumiony? Przestraszony? A może zaczynasz się poważniej zastanawiać nad tym, co usłyszałeś? Pozwól, że będę kontynuował swoją opowieść, zostało jeszcze parę godzin do świtu.

Droga do Edenbridge nie była długa. Miałem dziwne wrażenie, że już ją kiedyś wielokrotnie przemierzałem. Gdy usłyszałem nazwę tego miasteczka na złomowisku, obudziło się we mnie jakieś wspomnienie. Nie byłem pewny, co znaczyło dla mnie to miasteczko, czy mieszkałem w nim, czy też byłem z nim związany w jakiś inny sposób. Wiedziałem jednak, że muszę się tam znaleźć i zacząć poszukiwania. Poza tym jaki inny miałem wybór?

Musiałem biec co najmniej godzinę, nieraz o mały włos unikając przejechania przez nieuważnych kierowców, nim znalazłem się na wysypisku, gdzie mogłem się w samotności wyżalić. Wcisnąłem się pod sofę, z której więcej włosia wystawało niż tkwiło w środku, i opuściłem łeb między łapy. Ciągle miałem przed ślepiami strużkę krwi wyciekającą spod zardzewiałego metalu i tworzącą wir w niewielkim zagłębieniu ziemi – miniaturę życia Rumba. Zwierzęta są obdarzone taką samą zdolnością odczuwania bólu jak ludzie, a może nawet większą. Mają ograniczone możliwości wyrażania uczucia żalu. Dzięki wrodzonemu optymizmowi potrafią szybciej odzyskać równowagę. Ja, niestety, cierpiałem jak człowiek i jednocześnie jak zwierzę. I nie było mi lekko.

Pozostałem tam do późnego popołudnia zdezorientowany i przestraszony. Dopiero głód – mój wierny towarzysz – pobudził mnie do działania. Nie pamiętam, gdzie skombinowałem jedzenie, podobnie jak zapomniałem wiele z tej podróży, wiem jednak, że nażarłem się i wkrótce wyruszyłem w drogę. Przez miasto podróżowałem nocą, wybierając ciche, boczne uliczki. Pojawiały się wtedy na nich wypłoszone zgiełkiem dnia stworzenia żyjące w ciemnościach. Spotykałem inne istoty – koty, psy, duchy (było ich na ulicach miasta mnóstwo) oraz dziwnych ludzi przemykających z cienia w cień, jak gdyby światło mogło wyrządzić im krzywdę. Unikałem kontaktu ze wszystkimi. Miałem cel i nie zamierzałem dopuścić, by cokolwiek lub ktokolwiek mnie od niego odwiódł.

Przemierzyłem Camberwell, Lewisham i Bromley, kryjąc się za dnia w zapuszczonych parkach, porzuconych domach i na wysypiskach – wszędzie, gdzie nie groziły mi badawcze spojrzenia. Po stracie Rumba, prowokującego mnie do zuchwalstwa, znów stałem się pokorny. Kpił ze mnie, gdy tchórzyłem, groził mi, gdy wypierałem się współudziału w jego planach, ale też śmiał radośnie, gdy go zaskakiwałem.

25
{"b":"108248","o":1}