Z tęsknotą wpatrywałem się w oświetlone okna, rozpaczliwie pragnąc towarzystwa. Na ulicy było zimno i pusto. Syciłem się zapraszającymi zapachami, deszcz gnał mnie jednak dalej, szukającego i nie znajdującego.
Było już późno, po ulicach przemykały jedynie sporadycznie samotne wozy. Skuliłem się w jakiejś bramie, a moja znękana dusza skuliła się we mnie. Ze zmęczenia opadły mi powieki, ale głód nie pozwalał mi zasnąć. Zrozpaczony zacząłem się trapić pytaniami bez odpowiedzi.
Nie znałem tego miejsca, lecz wiedziałem, że jestem w Londynie. Czy pochodziłem z Londynu? Nie, nie stąd. Skąd to wiedziałem? Po prostu wiedziałem. Przypominałem sobie zielone pola, otwartą przestrzeń, jakieś niezbyt duże miasteczko, w którym przeżyłem większą część mojego życia. Gdzie się ono znajdowało? Gdybym tylko potrafił je odnaleźć! Mimo to znałem Londyn, a przecież nigdy do tej pory nie byłem jako pies w tych okolicach. Czyżbym kiedyś tu pracował? Nagle przed oczami stanął mi obraz dobiegającej sześćdziesiątki kobiety, pulchnej, lecz nie otyłej. Uśmiechała się ciepło i wyciągała przed siebie ręce – zdawało mi się, że do mnie. Bezgłośnie przyzywała mnie do siebie. Wtem jej twarz przemieniła się w psi pysk także pełen miłości, ciepła i troskliwości. Po chwili obie moje matki zniknęły i ukazała się postać mężczyzny. Był przystojny, ale poza tym niczym się specjalnie nie wyróżniał. Poczułem do niego dziwną nienawiść. Czy to byłem ja? Moje znużone myśli kotłowały się dalej bez ładu i składu. Przypomniałem sobie dziecko – miałem pewność, że jest moje – oraz dziewczynę, młodą kobietę, moją żonę, dom, ulicę, błotnistą ścieżkę, miasteczko. Prawie przypomniałem sobie nazwę miasteczka, natomiast imiona kobiety i dziecka krążyły jeszcze gdzieś na skraju świadomości, za cienką jak bańka mydlana barierą. Moja twarz wynurzała się z dna oceanu pamięci i już-już właśnie miała się pojawić na jego powierzchni, kiedy koło mnie przejechał samochód i twarze rozpierzchły się jak wystraszone ryby.
Patrzyłem, jak światła samochodu znikają w oddali. Wraz z nimi niknęły ich odbicia na mokrej jezdni. Nagle dołączyły do nich odbicia świateł hamowania, zanim pojazd skręcił za róg (nawet to wydawało mi się znajome). Byłem sam, z pustą głową, w pustym świecie. Potem ujrzałem ducha.
* * * * *
Czy widziałeś kiedyś ducha? Prawdopodobnie nie. Na pewno jednak widziałeś kiedyś, jak pies pozornie bez powodu staję się czujny, nastawia uszu i jeży sierść? Bez wątpienia myślałeś wtedy, że dosłyszał coś, czego ty nie usłyszałeś, kogoś przechodzącego koło domu lub innego psa szczekającego gdzieś w oddali. Wielokrotnie miałeś rację, lecz częstokroć działo się tak dlatego, że pies wyczuł obecność ducha. Nie zawsze wpadał z tego powodu w panikę, czasem był tylko zaniepokojony. Zależy to od natury ducha, który może być przyjazny lub nie.
Myślisz, że ja się zagalopowałem? Posłuchaj zatem dalej!
Składająca się wyłącznie z cienia, rozmyta sylwetka ducha podpłynęła do mnie z przeciwnej strony ulicy. Duch mnie nie widział, a nawet jeśli widział, to nie zwracał na mnie uwagi. Gdy się przybliżył, udało mi się rozróżnić jego twarz, barki i część korpusu. Zdawało mi się, że widmo ma na sobie marynarkę, a na pewno dostrzegałem kołnierzyk koszuli i krawat. Dlaczego nie był nagi? Dlaczego ciała astralne zawsze są ubrane? Nie zadawaj mi takich pytań, jestem tylko psem.
Przyznaję, że byłem zaniepokojony. Jestem pewien, że duch nie emanował złem, było to jednak pierwsze widmo, które widziałem w obydwu moich wcieleniach. Nagle zaschło mi w pysku. Byłem zbyt przerażony, żeby choć zaskomleć. Całkowicie opuściła mnie władza w łapach.
Duch miał najsmutniejsze oblicze, jakie przyszło mi kiedykolwiek oglądać. Jego twarz świadczyła o tym, że człowiek ten zaznał wszelkiego zła, jakie jest udziałem ludzkości, że przyswoił sobie pierwszą lekcję śmierci. Duch minął mnie tak blisko, że mógłbym go dotknąć. Widziałem poprzez niego siąpiącą mżawkę. Po chwili zniknął wśród nocy, a ja zacząłem się zastanawiać, czy nie wyobraziłem sobie tego wszystkiego. Na pewno nie, widziałem bowiem później jeszcze mnóstwo innych wędrujących duchów. Większość z nich pogrążona była w takim samym smutku, ponieważ nie zdawały sobie sprawy, że była to jedynie przejściowa faza ich egzystencji. Minęło jednak wiele czasu, zanim dowiedziałem się, co znaczy ich obecność wśród żywych.
Przeżycie to pozbawiło mnie resztek sił. Zapadłem w głęboki, niczym nie zakłócony sen.
Rozdział siódmy
Obudziło mnie łagodne poszturchiwanie.
Zmieniłem pozycję ciała, ułożyłem się wygodniej i spróbowałem je zignorować. Było jednak zbyt zimno, by ponownie zapaść w sen. Otworzyłem więc ślepia i ujrzałem pochylającego się nade mną wielkiego, czarnego psa.
„Chodź, mały, niech cię tu nie znajdą śpiącego.”
Zamrugałem raptownie ślepiami, całkiem już przebudzony.
„Skąd się urwałeś? Uciekłeś z domu, czy się ciebie pozbyli?” – Wielki pies uśmiechnął się do mnie.
Zadrżałem i podniosłem się chwiejnie na równe łapy.
„Kim jesteś?”, spytałem, nie mogąc stłumić ziewnięcia. Przeciągnąłem się energicznie. Wygiąłem zesztywniały grzbiet, wypiąłem zad, po czym z rozmachem wyprostowałem po kolei tylne łapy.
„Wołają na mnie Rumbo. Nazywasz się jakoś?”
Potrząsnąłem łbem.
„Może. W każdym razie nie przypominam sobie tego.”
Pies przyglądał mi się w milczeniu przez parę chwil, po czym obwąchał mnie ze wszystkich stron.
„Jest w tobie coś dziwnego”, skonstatował w końcu.
Przełknąłem głośno ślinę, zdumiony tym eufemizmem.
„Ty też nie jesteś podobny do innych psów, które znałem”, powiedziałem.
I rzeczywiście tak było. Wyczułem to od razu. Był w pewien sposób bardziej rozgarnięty. Mniej, by tak rzec, psi czy też… bardziej ludzki.
„Wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Niektórzy są tylko bardziej tępi od reszty, to wszystko. Z tobą jednak jest inaczej. Na pewno jesteś psem, co?”
O mało co nie zwierzyłem mu się wtedy ze wszystkich swoich problemów, ale wielki pies stracił nagle zainteresowanie tego rodzaju rozważaniami i wrócił do bardziej przyziemnych spraw.
„Jesteś głodny?”, spytał.
Tak bardzo, że mógłbym zjeść wołu z kopytami, pomyślałem, energicznie kiwając łbem.
„No to chodź, znajdziemy coś do jedzenia.” Odwrócił się i ruszył raźno ulicą. Musiałem przejść w kłus, by za nim nadążyć.
Był to mniej więcej pięcio- czy sześcioletni kościsty „wielorasowiec”. Wyobraź sobie pozbawionego cętek dalmatyńczyka, pokrytego w całości czarną sierścią, pozbawionego też elegancji linii, z zadkiem jak krowa, nadmiernym wygięciem w tył tylnych łap i słabymi pęcinami, a będziesz miał w miarę pełny obraz Rumba. Na pewno nie był szpetny – przynajmniej nie dla mnie – ale też nie zdobyłby na psiej wystawie żadnej nagrody.
„Chodź, szczeniaku! – zawołał przez ramię. – Nie możemy się spóźnić na śniadanie.”
Przyspieszyłem, by dorównać mu kroku i powiedziałem bez tchu:
„Jak myślisz, możemy się zatrzymać na chwilę? Muszę coś zrobić.”
„Co? A, to. Dobrze.”
Zatrzymał się. Rozkraczyłem się koło niego. Odwrócił się z niesmakiem i potruchtał do najbliższego słupa latarni. Podniósł łapę i ulżył sobie w fachowy sposób.
„Unikniesz wpadek, jeśli będziesz to robił w ten sposób”, zawołał do mnie, gdy z wysiłkiem przesuwałam łapę, której zagroziło, że znajdzie się w powiększającej się kałuży.
Uśmiechnąłem się do niego z zakłopotaniem zadowolony, że ulice były zupełnie puste i żaden człowiek nie mógł mnie zobaczyć w tej pozbawionej godności pozie. Czułem wstyd, że jestem zmuszony do takiej czynności. Był to znak toczącej się we mnie walki między psią i ludzką naturą.
Rumbo podbiegł do mnie i powąchał kałużę, której byłem sprawcą, a ja zrobiłem to samo koło latarni. Nasyciwszy zapachami swe nozdrza, ruszyliśmy dalej.