Wtedy właśnie wróciły nawiedzające mnie ulotne wspomnienia. Kiedyś miałem taką dziewczynkę! Wydało mi się, że właśnie ta, która mnie teraz obejmowała, należała kiedyś do mnie. Przed oczyma pojawiły mi się jednak inne rysy. Moja córka miała takie same jasne włosy okalające urwisowatą twarzyczkę, ale niebieskie, nie brązowe, oczy. Wyrwał mi się okrzyk nadziei, lecz dziewczynka sądziła, że to jęk strachu. Usiłowała mnie uspokoić. Prosiła, bym się nie bał. Stałem jak sparaliżowany. Po głowie tłukła mi się jedna myśl: byłem człowiekiem! Dlaczego stałem się psem?!
Po chwili paraliż ustąpił, świadomość dawnego istnienia skryła się w zakątku, w którym stale przebywała, i znów stałem się tylko psem. (Choć pewność, że w rzeczywistości byłem człowiekiem, prawie mnie nie opuszczała przez pierwsze miesiące mojego życia, a poczucie człowieczeństwa w konflikcie z psią naturą odgrywało bardzo zmienną rolę.)
Znów zacząłem wymachiwać ogonem jak flagą. Z wdzięcznością przyjąłem od dzieci więcej cukierków. Dzieciaki hałasowały nade mną, usiłując metodą prób i błędów ustalić, jak się wabię. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak się wcześniej nazywałem. Na mojej obroży chłopcy nie znaleźli żadnego imienia. Człaptuś, King, Reks, Dupogąb (Dupogąb! – co za popapraniec mógł to wymyślić) – na dźwięk tych wszystkich imion wymachiwałem ogonem jak szalony. Nie znaczyły dla mnie nic, tak samo zresztą jak dla wszystkich psów, które reagują wyłącznie na znany dźwięk. Byłem po prostu szczęśliwy, że znalazłem się wśród przyjaciół.
Nagle zabrzmiał ostry dźwięk dzwonka. Po kilku kolejnych dzwonkach dzieci niechętnie oderwały się ode mnie. Wcisnąłem się z całych sił miedzy pręty ogrodzenia, chcąc pobiec za nimi. Jasnowłosa odeszła ostatnia, uścisnąwszy mnie mocno na pożegnanie. Przywoływałem dzieci szczekaniem, lecz ustawiły się w szeregu, plecami do mnie. Co chwila któreś z nich rzucało na mnie ukradkowe spojrzenie, starając się stłumić chichot, który wyraźnie był widoczny po ich podskakujących barkach. Potem szeregiem podążyły do nędznego budynku. Drzwi zamknęły się bezapelacyjnie.
Pustym wzrokiem wpatrywałem się w boisko zrozpaczony, że straciłem moich nowych przyjaciół. Uśmiechnąłem się i wyprostowałem, gdy zobaczyłem w oknach małe twarzyczki. Wkrótce pojawiło się koło nich starsze, pomarszczone oblicze nauczyciela, który surowym głosem nakazywał dzieciom wrócić do ławek. Chłopcu, który się ociągał z wykonaniem polecenia, wykręcił ucho. Zostałem tam jeszcze przez kilka minut, mając nadzieję, że dzieci powrócą, w końcu jednak rozczarowany wyjąłem łeb spomiędzy prętów ogrodzenia.
Psy są w zasadzie stworzeniami o pogodnym usposobieniu. W ich naturze przeważa zachłanna ciekawość, gdy więc koło mnie przejechał stary mężczyzna na rowerze, z którego kierownicy zwieszały się siatki z zakupami, zapomniałem o rozczarowaniu i pogalopowałem za nim. Z dziury w spodzie siatki wystawała jakaś zielona łodyga z liśćmi. Sądzę, że był to rabarbar – przypominam sobie słodką, przyprawiającą o ślinienie, woń. Łodyga wyglądała bardzo apetycznie. Wkrótce doścignąłem rowerzystę, był bowiem bardzo stary i pedałował powoli. Nim miał szansę mnie zauważyć, skoczyłem i wyszarpnąłem intrygującą mnie łodygę. Miałem zarówno szczęście, jak i nieszczęście.
Wyciągając nagłym szarpnięciem łodygę przez dziurę w siatce, pozbawiłem rowerzystę równowagi. Zwalił się na mnie wraz z rowerem. Zabrakło mi tchu, więc zamiast zawyć, wydawałem z siebie tylko słabe skomlenie. Zakrztusiłem się, walcząc o złapanie powietrza, i przeprosiłem starca, że go przewróciłem. Lecz zamiast słów wyartykułowałem jedynie serię zdyszanych pomruków, których starzec nie pojął. Zaczął wymachiwać rękami, chcąc mnie uderzyć. Nawet nie współczuł mi, że byłem głodny. Klął i jęczał, jak gdyby został rzucony przez byka na łoże fakira pełne gwoździ. A przecież spadł na mnie, dzięki czemu mniej się potłukł!
Nie miało sensu, bym tu dłużej został – starzec i tak nie był w nastroju do ofiarowania mi czegokolwiek do jedzenia – spróbowałem więc wydobyć się spod roweru i mężczyzny. Znacznie pomogło mi w tym kilka solidnych szturchnięć. Z zachwytem stwierdziłem, że zawartość siatki wysypała się na jezdnię. Zignorowałem długie, czerwone łodygi, których smak nie zachwycił mnie specjalnie, i rzuciłem się na soczyste, czerwone jabłko. Zacisnąłem na nim szczęki, co było nie byle jakim wyczynem, zważywszy na jego rozmiary, po czym szybko wycofałem się poza zasięg pięści rozgniewanego starca, nie zwracając uwagi na miotane przez niego obelgi. Miałem szczęście, że nogi zaplątały mu się w ramę roweru, na pewno bowiem wykorzystałby je do nadania mi większego pędu. W bezpiecznej odległości zatrzymałem się i położyłem jabłko na ziemię. Chciałem znów przeprosić starego mężczyznę za nieumyślne spowodowanie jego bolesnego upadku, lecz purpurowa twarz i wygrażająca pięść przekonały mnie, że nie da się ułagodzić. Podniosłem więc jabłko i ruszyłem dalej. Po chwili jeszcze raz się obejrzałem i zobaczyłem, że dwóch przechodniów podnosi starca z ziemi. Gdy prostował się i sprawdzał działanie starych nóg, stwierdziłem, że nic mu się nie stało i nie zatrzymywałem się więcej.
Znalazłem dość spokojną boczną uliczkę i przycupnąłem pod ścianą, by pożreć swój łup. W pierwszych miesiącach życia miałem wprost nienasycony apetyt. „Eksperci” twierdzący, że psa powinno się karmić raz dziennie, po prostu bredzą. Bez wątpienia pies może przeżyć cały dzień na jednym posiłku, ale tak samo jest z człowiekiem. Jak byś się czuł, gdybyś miał świadomość, że niczego więcej nie dostaniesz? A co powiedziałbyś na post przez jeden dzień w tygodniu, co również zalecają rzekomi „znawcy”? Jaki jest pożytek ze lśniącej sierści i wilgotnego nosa, jeśli żołądek ściska się z głodu? Pożarłem jabłko razem z szypułką. Tego dnia nie jadłem nic więcej. Oślepiające światło słońca przyprawiało mnie o senność, dzięki której zapominałem o swoich problemach. Zasnąłem.
Przebudza mnie jeden z (tak typowych dla klimatu Anglii) letnich przelotnych deszczów. Automatycznie spojrzałem na nadgarstek, by dowiedzieć się, która godzina. Oprzytomniałem na widok owłosionej psiej łapy. Zerwałem się i otrząsnąłem, po czym rozejrzałem dookoła. Była mniej więcej piąta po południu, a w brzuchu ściskało mnie z głodu.
Ruszyłem wąską uliczką, z uwagą węsząc w poszukiwaniu nowych zapachów. Rzuciłem się za żukiem, który przeciął mi drogę, zawołałem na powitanie do psa, którego jakiś człowiek prowadził na smyczy po przeciwnej stronie ulicy. Pies, mały corgi, pogardliwie zignorował mnie, a ja nie interesowałem się nim na tyle, by kontynuować próby nawiązania rozmowy. Gdy tak biegłem, powoli zaświtało mi we łbie, że potrzebuję jakiegoś bezpiecznego schronienia, w którym mógłbym wypocząć i dojść do ładu z chaotycznymi myślami. Potrzebowałem jedzenia i opieki. Przydałoby mi się też trochę współczucia.
Tego dnia go jednak nie znalazłem.
* * * * *
Wepchnąłem zad głębiej w bramę, chroniąc go przed mżawką ochlapującą mi nos i pysk. Całe popołudnie spędziłem na wędrówkach i ciągłym dziwieniu się czemuś lub komuś. W końcu słońce zasnuła opończa mżawki, a ludzie stali się jeszcze bardziej nieprzystępni. Nieco wcześniej ulice zrobiły się na jakiś czas tak zatłoczone, że zrozpaczony poszukałem schronienia pod wiaduktem kolejowym. Pod wieczór tłumy przerzedziły się, wyszedłem więc na ulicę. Łaziłem ze zwieszonym ogonem, nie odrywając oczu od chodnika. W miarę ściemniania się uczucie osamotnienia stało się tak dotkliwe, że kusiło mnie, by wrócić do przytułku dla psów: Powrót Syna Marnotrawnego, Lassie Znów w Domu. Nie odstraszała mnie już myśl, że zostałbym uśpiony – to znaczy zamordowany. Byłbym dobry, korzyłbym się nawet przed najpodlejszym psem, a opiekunowie przebaczyliby mi, daliby mi jeszcze jedną szansę, bym dowiódł, że jestem godny być niegodnym stworzeniem, zwyczajnym psem. Lecz nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie znajdował się przytułek.