Szef obrócił się na pięcie, chwytając się za serce, kelner wrzasnął (myślę, że był to Włoch), Rumbo złapał kaczkę, a ja się zmoczyłem (jakżeby inaczej?).
Rumbo zeskoczył ze stołu, pośliznął się na lepkiej plamie na posadzce i wypuścił kaczkę. Próbując złapać ją znów w pysk, zaskowyczał, gdy gorąca chochla ciśnięta przez szefa prześliznęła się po jego grzbiecie. Złapał w końcu kaczkę za kuper i chyłkiem pobiegł w stronę wyjścia.
Kelner rzucił w jego stronę pustą tacę, stłumił szloch, ruszył w pościg za Rumbem, pośliznął się na tej samej lepkiej plamie i runął na plecy, jednocześnie nogami wytrącając kaczkę z pyska mojemu towarzyszowi.
Szef kuchni przeniósł ręce od serca do ust, zaryczał w furiackim gniewie, ruszył chwiejnie przed siebie i pośliznął się na tacy, która wylądowała na jeszcze jednej lepkiej plamie z sosu pomarańczowego, pozostawionej przez wleczoną po posadzce kaczkę. Wylądował ciężko (był bardzo słusznej postury) na plecach mikrego kelnera, zaklął i zaczął wściekle wierzgać, wymierzając ciosy psu, kaczce, kelnerowi i wszystkiemu, co znalazło się w jej zasięgu.
Uciekłem.
* * * * *
Rumbo ukradkiem wylazł na dziedziniec mniej więcej pięć minut po mnie. Skorzystał z naszego prywatnego przejścia przez dziurę w ogrodzeniu z karbowanej blachy za stertą wraków na tyłach złomowiska. Wlókł za sobą wystygłą pieczoną kaczkę. Ptak nie prezentował się najlepiej: nie wyglądał już jak reprezentacyjne danie. Mimo to dla dwóch wygłodniałych kundli stanowił prawdziwą ucztę. Po wyssaniu wszystkich kości (ostrzegłem Rumba, żeby ich nie gryzł) uśmialiśmy się z naszej przygody uwieńczonej sukcesem.
Kilka dni później musieliśmy jednak odszczekać naszą radość, że się tak wyrażę. Na dziedzińcu pojawił się policjant w mundurze i spytał jednego z robotników, czy na terenie firmy znajdują się dwa czarne mieszańce. Wpełzliśmy z Rumbem jak najgłębiej pod rozsypujący się ford i popatrzyliśmy na siebie ze strachem. Najwyraźniej sklepikarze zdecydowali się solidarnie działać i złożyli na nas skargę na posterunku. A może napuścił na nas gliny wściekły właściciel restauracji. W każdym razie policjantom nie zabrało dużo czasu ustalenie, gdzie mieszkamy. Wyjrzeliśmy niepewnie spod samochodu i zauważyliśmy, że robotnik z lękiem pokazuje na barak Szefa. Młody policjant, nie spiesząc się, ruszył w jego stronę, po drodze przyglądając się zaparkowanym rozmaitym samochodom. Szef odbywał jedno z regularnych spotkań ze swoimi kolesiami.
Platfus zastukał do drzwi. Pojawił się Szef. Przyglądaliśmy się, jak z uśmiechem odpowiada na pytania policjanta, okazując rozbrajający wdzięk, którego jakoś wcześniej nie zauważyłem. Dłońmi wykonywał gesty świadczące o zdumieniu, trosce i zaniepokojeniu, przy czym poważnie kiwał głową. Później wrócił do przymilnych uśmiechów. Jego cygaro ani na chwilę podczas rozmowy nie opuściło kącika ust. Po ostatnim uspokajającym i lizusowskim uśmiechu Szefa młody policjant pożegnał się i opuścił dziedziniec.
Szef uśmiechał się łaskawie za plecami platfusa, dopóki ten nie zniknął za bramą złomowiska, po czym rozejrzał się dookoła. Na jego obliczu malowała się teraz marsowa mina. Wypatrzył nasze nosy sterczące spod wraku i ruszył w ich kierunku długimi, świadczącymi o determinacji, krokami.
„Uciekamy, kurduplu”, ostrzegł mnie Rumbo.
Spóźniłem się. Szef złapał mnie za kark, zanim zdołałem czmychnąć, i zaczął tłuc mnie zaciśniętą pięścią, przytrzymując mocno za obrożę. Zawsze czułem, że w Szefie tkwi powstrzymywane okrucieństwo (co wcale nie oznacza, że był okrutnym człowiekiem). Tłumioną gwałtowność wyładowywał teraz na mnie. Wyłem z bólu i byłem wdzięczny, że zakończenia bólowe nie są u psa równomiernie rozmieszczone, inaczej ciosy sprawiałyby mi jeszcze większe cierpienie.
Rumbo przyglądał się tej scenie z pewnej odległości, litując się nade mną i zarazem obawiając o swój los.
– Chodź no tu! – zagrzmiał Szef, ale Rumbo ani myślał go usłuchać. Odskoczył dalej. – Czekaj, niech no cię tylko dorwę! – krzyknął mój prześladowca. Rumbo zmył się z dziedzińca.
Szef ochłonął trochę z gniewu, ale nie pohamował jeszcze swojego okrucieństwa. Zawlókł mnie na tył złomowiska, biorąc po drodze kawałek linki, i przywiązał do samochodu znajdującego się na samym dnie sterty wraków.
– Dobrze ci tak! – warczał, zapętlając linkę o pustą ramę okna. – Dobrze! – Przyłożył mi na pożegnanie i odszedł mrucząc, że ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje na złomowisku, to szperający gliniarze. – Dobrze ci tak! – usłyszałem na zakończenie, gdy zatrzaskiwał za sobą drzwi baraku.
Kilka minut później z baraku wyszli kolesie Szefa. Wgramolili się do swoich samochodów i odjechali. Po ich odjeździe z baraku wyszedł znów Szef, zawołał kilkakrotnie Rumba i gdy ten się nie pojawił, zniknął z powrotem. Miałem wrażenie, że jakiś czas nie będziemy oglądać drogiego Rumba.
Szarpałem i ciągnąłem linkę, wołając Szefa, by wrócił i uwolnił mnie. Bez żadnego skutku. Nawet nie chciał o tym słyszeć. Bałem się pociągnąć zbyt mocno za linkę, ponieważ wyglądało na to, że sterta wraków ledwie się trzyma. Nigdy nie miałem pojęcia, jakim cudem tak wysokie zwały samochodów się nie przewracają. Moje wołania zamieniły się najpierw w gniewne okrzyki, potem w żałosne wycie, później w pełne przygnębienia skomlenie. W końcu, gdy złomowisko całkowicie opustoszało, zgnębiony zamilkłem.
Było już ciemno, gdy mój kompan zdecydował się na powrót. Dygotałem z zimna, czułem się nieszczęśliwy i osamotniony.
„Powiedziałem ci, żebyś uciekał”, rzekł Rumbo, wychodząc z ciemności.
Parsknąłem.
„Szef ma okropny charakter – ciągnął Rumbo obwąchując mnie. – Ostatnim razem, kiedy mnie przywiązał, musiałem trzy dni czekać na jedzenie.”
Spojrzałem na niego z wyrzutem.
„Mimo to mogę ci podrzucić czasem jakiś kąsek – dodał pocieszająco. Nagle podniósł łeb. – Oho! Zaczyna padać.”
Na nos spadła mi wielka kropla deszczu.
„Nie bardzo gdzie jest się tu ukryć, co? – skomentował. – Szkoda, że drzwi wozu są zamknięte, mógłbyś wleźć do środka.”
Przyjrzałem mu się badawczo, po czym odwróciłem łeb.
„Zgłodniałeś? – spytał. – Myślę, że nic dla ciebie nie znajdę o tej porze.”
Cały łeb miałem już pokryty mokrymi plamami.
„Szkoda, że zeżarliśmy kaczkę za jednym zamachem. Powinniśmy trochę zostawić.”
Potrząsnął łbem że smutkiem.
Zajrzałem pod samochód, do którego byłem przywiązany, i stwierdziłem, że jest pod nim za mało miejsca, żeby się tam wcisnąć. Robiłem się coraz bardziej mokry.
„No, kurduplu – powiedział z udawaną żartobliwością Rumbo – nie ma sensu, żebyśmy obydwaj mokli. Chyba się gdzieś schowam przed deszczem.”
Popatrzył na mnie przepraszająco. Rzuciłem mu długie, pogardliwe spojrzenie i znów odwróciłem łeb.
„Hmm… no to do rana”, mruknął Rumbo.
Spojrzałem za nim. Mało ochoczo szurał łapami.
„Rumbo?”, zawołałem.
Obejrzał się z uniesionymi brwiami.
„Tak?”
„Wyświadczysz mi uprzejmość?”
„Tak?”
„Daj się wykastrować”, powiedziałem obojętnym tonem.
„Dobranoc”, odpowiedział i potruchtał do naszego ciepłego, przytulnego schronienia.
Deszcz zaczął bębnić rytmicznie na moim ciele. Skuliłem się, jak tylko mogłem, i wcisnąłem łeb w barki. Czekała mnie długa noc.