Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Poczułem na sobie badawczy wzrok Humbera, który stał oddalony o jakieś dwa kroki, ale kiedy tak starałem się nadać mojej twarzy wyraz rozluźnienia i zaciekawienia, stwierdziłem ze zdumieniem, że ani nie oblewałem się potem, ani nie odczuwałem napięcia mięśni, żeby to osiągnąć. W dziwny sposób bliskość niebezpieczeństwa sprawiła, że pozostałem obojętny i myślałem jasno. Nie bardzo to rozumiałem, ale w jakiś sposób to właśnie mi pomogło.

– Tylne kieszenie? – spytał Cass.

– Nic tam nie ma – odpowiedziałem obojętnie, obracając się, aby mu pokazać.

– W porządku. Teraz ty, Kenneth.

Wywróciłem z powrotem moje kieszenie i włożyłem do nich wyjęte przedmioty. Nie drżały mi ręce. Niezwykłe, pomyślałem.

Humber obserwował całą scenę, czekając aż kieszenie Kennetha zostaną opróżnione, wtedy skinął Cassowi głową i wskazał puste boksy. Cass przeszukał boksy koni, które właśnie skończyliśmy trenować. Dotarł szybko do ostatniego, pokręcił głową i wrócił. Humber wskazał w milczeniu na garaż, w którym stał bentley. Cass zniknął, powrócił i znów spokojnie pokręcił głową. Humber w milczeniu poczłapał do kantoru, opierając się na swojej ciężkiej lasce.

Nie mógł słyszeć gwizdka, nie mógł też podejrzewać, że którykolwiek z nas użył go tylko po to, by sprawdzić, jak na to zareaguje Mickey, ponieważ gdyby to podejrzewał, kazałby nam rozebrać się do naga i przeszukałby staranniej. Ciągle jeszcze przypuszczał, że śmierć konia była wynikiem przypadku, i miałem nadzieję, że nie znalazłszy gwizdka w naszych kieszeniach ani w żadnym boksie, dojdzie do wniosku, że ataku Mickeya nie spowodował żaden z grupy nędznych stajennych. Jeżeli tylko Adams przyzna mu rację, byłem ocalony.

Tego popołudnia na mnie wypadało mycie samochodu. Gwizdek Humbera był na miejscu, porządnie ulokowany za paskiem skórzanym między korkociągiem i parą szczypiec do lodu. Przyjrzałem mu się tylko i zostawiłem na miejscu.

Adams przyjechał następnego dnia.

Mickeya zabrał rzeźnik sprzedający mięso dla psów, który zresztą bardzo narzekał na chudość konia, ja tymczasem bez przeszkód zaniosłem nowe chomąto do koszyka z zapasami, pozostawiając stare zwisające jak zwykle na końcu łańcucha. Nawet Cass nie zauważył podmiany.

Adams i Humber poszli pod boks Mickeya i oparłszy się o dolną połowę drzwi, rozmawiali. Jerry wytknął głowę z następnego boksu, zobaczył ich i szybko zniknął. Ja kontynuowałem swoje zwykłe zajęcia niosąc dla Dobbina siano i wodę i wynosząc nawóz z jego boksu.

– Roke – wrzasnął Humber – chodź tutaj. Tylko szybko.

– Słucham pana – podbiegłem błyskawicznie.

– Nie wyczyściłeś tego boksu.

– Przepraszam pana. Zrobię to dziś po południu.

– Zrobisz to – rzekł z naciskiem – zanim pójdziesz na obiad.

Doskonale wiedział, że znaczyło to niejedzenie w ogóle obiadu. Spojrzałem na niego. Ciągle jeszcze przyglądał mi się z rozmysłem, powieki miał półprzymknięte, a usta wykrzywione.

Spojrzałem w ziemię i odparłem cicho: – Tak, proszę pana.

Nie byłem tu jeszcze nawet ośmiu tygodni i powinienem liczyć na jeszcze trzy dalsze. Jeżeli zamierzał już się mnie pozbyć, mogłem nie zdążyć wykonać zadania.

– Na początek – powiedział Adams – możesz podnieść to wiadro i wynieść je.

Zajrzałem do boksu. Wiadro Mickeya stało jeszcze przy żłobie. Otworzyłem drzwi, podniosłem je, odwróciłem się, by wyjść, i stanąłem jak wryty. Adams wszedł za mną do boksu. W ręku trzymał laskę Humbera i uśmiechał się. Upuściłem wiadro i umknąłem do kąta. Roześmiał się.

– Nie brałeś dzisiaj na uspokojenie, co, Roke?

Nie odpowiedziałem. Podniósł rękę i gałka laski wylądowała na moich żebrach. Było to mocne uderzenie, całkiem świadome. Kiedy znów podniósł rękę, rzuciłem się pod jego ręką za drzwi. Za mną rozległ się wybuch śmiechu.

Biegłem tak długo, aż zniknąłem z zasięgu ich wzroku, wtedy dopiero zacząłem iść wolno, rozcierając przy tym bolące miejsca. Będzie na pewno duży siniak – nie miałem zamiaru zbierać więcej takich śladów. Chociaż powinienem być wdzięczny przynajmniej za to, że postanowił się mnie pozbyć w normalny sposób, a nie w płonącym samochodzie staczającym się po stoku wzgórza.

Przez całe długie, głodne popołudnie próbowałem zdecydować, jakie wyjście będzie najlepsze. Czy odejść natychmiast bez względu na to, że nie wykonam zadania, czy też zostać jeszcze te kilka dni, co nie wywoła żadnych podejrzeń Adamsa. Cóż jednak – myślałem przygnębiony – będę mógł odkryć w ciągu trzech czy czterech dni, jeżeli nie udało mi się dokonać tego w ciągu ośmiu tygodni?

To Jerry zdecydował za mnie.

Po kolacji (gotowana fasola z chlebem, ale w mizernej ilości) siedzieliśmy przy stole nad otwartym komiksem. Odkąd odszedł Charlie, nikt nie miał radia i wieczory byłyjeszcze nudniejsze niż zwykle. Lenny i Kenneth grali w kości na podłodze. Cecil upijał się gdzieś na zewnątrz. Bert siedział w milczeniu na ławce obok Jerry’ego przyglądając się toczącym się po betonie kościom.

Drzwi piecyka były otwarte szeroko, a wszystkie włączniki elektrycznej kuchenki nastawione na pełny regulator. Był to genialny pomysł Lenny’ego, żeby w jakiś sposób uzupełnić ciepło wydzielane przez parafinowy piecyk, dość niechętnie użyczony przez Humbera. Będzie to trwało do pierwszego rachunku za elektryczność, ale tymczasem mieliśmy ciepło.

Brudne naczynia były upchnięte w zlewie. Pod sufitem, niby gzymsy, zwieszały się pajęczyny, goła żarówka oświetlała to pomieszczenie o ścianach z niepomalowanej cegły. Ktoś rozlał na stole herbatę i róg komiksu Jerry’ego zamoczył się kompletnie.

Westchnąłem i pomyślałem, że powinienem być zadowolony z tego, że muszę porzucić tę ponurą egzystencję, teraz, kiedy nie miałem już innego wyboru.

Jerry podniósł wzrok znad komiksu, przytrzymując palcem oglądany obrazek.

– Dan?

– Tak?

– Czy pan Adams cię uderzył?

– Tak.

– Tak właśnie myślałem. – Pokiwał jeszcze głową i wrócił do swojego komiksu.

Przypomniałem sobie teraz, że wyglądał z sąsiedniego boksu, zanim Adams i Humber mnie zawołali.

– Jerry – powiedziałem wolno – czy słyszałeś, jak pan Adams rozmawiał z panem Humberem, kiedy byłeś w boksie czarnego wierzchowca pana Adamsa?

– Tak – odparł nie podnosząc głowy.

– O czym rozmawiali?

– Kiedy uciekłeś, pan Adams śmiał się i powiedział szefowi, że długo nie wytrzymasz. Długo nie wytrzymasz – powtórzył jeszcze, jak refren – nie wytrzymasz…

– Czy słyszałeś, co mówili przedtem? Jak tylko tam podeszli i ty wyjrzałeś z boksu i zobaczyłeś ich?

To było kłopotliwe pytanie. Jerry podniósł głowę i zapomniał zaznaczyć palcem miejsce w komiksie.

– Nie chciałem, żeby szef wiedział, że ciągle tam jestem, rozumiesz? Już dawno powinienem skończyć tego wierzchowca…

– Jasne, ale wszystko było w porządku. Nie złapali cię. Wyszczerzył zęby i pokręcił głową.

– Co mówili? – zaryzykowałem.

– Byli wściekli o Mickeya. Mówili, że muszą zaraz zacząć z następnym.

– Z czym następnym?

– Nie wiem.

– Mówili jeszcze coś?

Drobna szczupła twarz Jerry’ego zasępiła się. Chciał mi się przypodobać – wiedziałem, że ten wyraz twarzy oznacza u niego bardzo intensywne myślenie.

– Pan Adams mówił, że byłeś już przy Mickeyu za długo… i szef powiedział, że to źle… że to duży… o… że to duże ryzyko, i że byłoby lepiej, żebyś odszedł, a pan Adams powiedział, że tak, i żeby to zrobić jak najszybciej, i zrobimy następnego, jak tylko on odejdzie. – Jerry’emu aż triumfalnie zamigotały oczy po tym długotrwałym wysiłku.

– Powtórz to jeszcze raz – poprosiłem. – Ten ostatni kawałek. Jedyna rzecz, do jakiej Jerry był zdolny, w wyniku długiej praktyki z komiksami, to uczenie się na pamięć ze słuchu. Powtórzył więc posłusznie:

– Pan Adams powiedział, żeby zrobić to jak najszybciej, i będziemy mogli robić następnego, jak tylko on odejdzie.

– Co byś chciał najbardziej na świecie? – zapytałem.

44
{"b":"107671","o":1}