Prawdopodobnie Tommy Stapleton podejrzewał, co się święci, i przyjechał prosto do stajni Humbera, by mu to powiedzieć. Nie mógł wiedzieć, że ludzie, z którymi ma do czynienia, gotowi są zabić. Ale ponieważ on zginął, ja to wiedziałem.
Mieszkałem obok nich przez siedem tygodni i byłem ostrożny, miałem też zamiar do samego końca nie dać się zdemaskować, więc przez całą niedzielę rozmyślałem, w jaki sposób będę mógł przeprowadzić swój eksperyment i nie wpaść.
W niedzielę po południu, koło piątej, na podwórze wjechał Adams swoim błyszczącym czarnym jaguarem. Jak zwykle na jego widok moje serce zatrzymało się. Razem z Humberem przeszedł przez stajnię, dokonując zwykłej inspekcji i na dłuższy czas zatrzymał się przy boksie Mickeya. Ani on, ani Humber nie weszli do środka. Humber wiele razy był w boksie Mickeya od tego dnia, kiedy pomógł mi zanieść pierwszą porcję wody z proszkiem, ale Adams nie był tam ani razu.
– Co o tym myślisz, Hedley? – zapytał Adams. Humber wzruszył ramionami i dodał: – Nie ma poprawy.
– Spisać go na straty?
– Tak mi się wydaje. – Humber był wyraźnie przygnębiony.
– Co za cholerny pech – rzekł gwałtownie Adams. Spojrzał na mnie: – Ciągle szpikujesz się środkami uspokajającymi?
– Tak, proszę pana.
Zaśmiał się nieprzyjemnie. Uważał to za zabawne. Nagle jego twarz pochmurniała i rzucił ostro do Humbera:
– Widzę, że to nie ma sensu. Skończ z nim.
– Dobrze, zrobię to jutro. – Humber odwrócił się.
Słyszałem, że przeszli do następnego boksu. Spojrzałem na Mickeya. Zrobiłem dla niego, co mogłem, ale sprawy od samego początku zaszły za daleko. Po dwóch tygodniach zamieszania w końskiej głowie, ciągłego stanu otępienia w wyniku narkotyków i braku apetytu, stan Mickeya był godny politowania i każdy człowiek o sercu trochę bardziej miękkim niż Humber już dawno kazałby go uśpić.
Urządziłem Mickeya wygodnie na ostatnią noc, udało mi się przy tym uniknąć kolejnego zagrożenia ze strony jego zębów. Nie mogłem powiedzieć, że było mi przykro z powodu rozstania, bo dwa tygodnie zajmowania się nienormalnym koniem wystarczyłyby każdemu, ale fakt, że ma zostać zgładzony następnego dnia, zmuszał mnie do bezzwłocznego przeprowadzenia eksperymentu.
Nie czułem się całkiem do tego przygotowany. Kiedy odłożyłem na noc szczotki i szedłem przez podwórze do kuchni, próbowałem znaleźć choć jeden rozsądny powód, żeby to odłożyć.
Skwapliwość, z jaką znalazłem wymówkę, by nie przeprowadzać eksperymentu, uświadomiła mi rzecz straszliwą i nieprzyjemną, że po raz pierwszy od czasów dzieciństwa naprawdę się bałem.
Mogłem sprawić, że October przeprowadzi ten eksperyment z koniem Six-Ply – pomyślałem. Czy z innymi końmi. Nie musiałem robić tego sam. Byłoby na pewno znacznie rozsądniej, gdybym nie robił tego sam. October mógł to przeprowadzić zupełnie bezpiecznie, a jeżeli Humber mnie odkryje, to już jestem prawie trup, powinienem więc zostawić to Octobrowi.
Wtedy właśnie zorientowałem się, że się boję, i to mi się nie podobało. Straciłem większość wieczoru na podjęcie decyzji, że sam przeprowadzę doświadczenie. Na Mickeyu. Następnego ranka. Przerzucenie tego na Octobra byłoby z pewnością bardziej rozsądne, ale musiałbym jakoś potem dojść do ładu z sobą. Po co właściwie porzuciłem dom, jeśli nie po to, by przekonać się, co mogę, a czego nie mogę zrobić?
Kiedy następnego ranka przyszedłem z wiadrem pod drzwi kantoru, żeby dostać ostatnią dawkę fenobarbitonu dla Mickeya, w słoiku pozostało go już bardzo niewiele. Cass przechylił szklany pojemnik dnem do góry i uderzał nim o brzeg wiadra, żeby nie zmarnowała się żadna drobina białego proszku.
– Taka jego dola, biednego drania – rzekł zamykając z powrotem pusty pojemnik. – Szkoda, że nic już nie zostało, moglibyśmy tym razem dać mu podwójną dawkę. No, zmiataj z tym – dodał ostro – nie stercz tu z ponurą miną. To przecież nie ty zostaniesz zastrzelony dziś po południu.
W każdym razie miałem taką nadzieję.
Podszedłem do kranu, nalałem do wiadra trochę wody, wymieszałem natychmiast rozpuszczający się fenobarbiton i wylałem wszystko do ścieku. Napełniłem następnie wiadro czystą wodą i zaniosłem Mickeyowi do wypicia.
Koń dosłownie zdychał. Pod skórą sterczały wyraźnie kości, łeb miał zwieszony w dół. W jego oczach czaiła się jeszcze jakaś dzikość, ale wykańczał się tak szybko, że nawet nie miał siły nikogo atakować. Po raz pierwszy nawet nie próbował mnie ugryźć, kiedy stawiałem wiadro; opuścił łeb i wysączył kilka niechętnych łyków.
Poszedłem następnie do pokoju z uprzężą, wziąłem z koszyka z zapasami nowe chomąto. Było to niezgodne z przepisami, jedynie Cass miał prawo wydawania nowej uprzęży. Założyłem Mickeyowi nowe chomąto chowając tymczasem stare, nadwerężone przez jego dwutygodniowe szarpania, pod stertę słomy. Odczepiłem łańcuch od starego chomąta i przypiąłem do nowego. Pogłaskałem szyję Mickeya, co nie bardzo mu się podobało, wyszedłem z boksu i zamknąłem jedynie dolną część drzwi.
Pojechaliśmy na trening z pierwszą pardą koni, potem z drugą, i uznałem, że o tej porze Mickey pozbawiony porannej dawki narkotyku, wyzwolił się spod ich działania.
Prowadząc Dobbina, na którym właśnie jeździłem, poszedłem zajrzeć do Mickeya przez drzwi stajni. Kiwał głową z boku na bok i wydawał się bardzo niespokojny. Biedne stworzenie, pomyślałem. Przez kilka sekund miałem powiększyć jego cierpienie.
W drzwiach kantoru stał Humber, rozmawiał z Cassem. Stajenni kręcili się w tę i z powrotem doglądając swoich koni, dzwoniły wiadra z wodą, rozlegały się nawoływania, zwykły stajenny hałas – już nigdy nie będę miał lepszej okazji.
Ruszyłem z Dobbinem przez stajnię do jego boksu. W połowie drogi wydobyłem gwizdek z kieszeni pasa, odkręciłem nakrętkę, po czym rozejrzałem się dokoła, by się upewnić, że nikt mnie nie obserwuje, obróciłem głowę, włożyłem do ust gwizdek i mocno dmuchnąłem. Wydobył się jedynie cień dźwięku, tak wysoki, że zaledwie mogłem go usłyszeć poprzez szczęk kopyt Dobbina na podłodze stajni.
Rezultat jednak był natychmiastowy i straszny.
Mickey rżał w przerażeniu. Jego kopyta uderzały dziko o podłogę i ściany, a łańcuch, którym był przywiązany, dzwonił za każdym ruchem.
Odprowadziłem szybko Dobbina do boksu, przywiązałem, schowałem gwizdek do kieszeni pasa i pobiegłem przez stajnię do boksu Mickeya. Wszyscy inni zrobili to samo. Humber kuśtykał szybko przez stajnię. Mickey ciągle jeszcze rżał i walił kopytami o ścianę, kiedy zajrzałem do jego boksu przez ramiona Cecila i Lenny’ego. Biedne zwierzę stało na tylnych nogach, najwyraźniej próbując utorować sobie drogę do przodu przez ceglaną ścianę. I nagle, z całą resztką siły, jaka mu pozostała, opuścił na ziemię przednie nogi i rzucił się w tył.
– Uwaga – krzyknął Cecil, cofając się instynktownie spod szaleńczo rozbieganych tylnych kopyt, mimo że znajdował się w bezpiecznej odległości za drzwiami.
Łańcuch Mickeya nie był zbyt długi. Kiedy wyciągnął go do końca rozległ się nieprzyjemny trzask, i ruch konia w tył został gwałtownie zatrzymany. Tylne nogi wsunęły mu się pod brzuch i z hukiem zwalił się na bok. Jego nogi wykonały gwałtowny, dziwny ruch. Łeb, ciągle uwięziony w nowym mocnym chomącie, utrzymywany był w dziwnej pozycji nad ziemią przez naprężony łańcuch, a nienaturalny kąt nachylenia łba byt wystarczająco wymowny. Koń złamał kark. W istociespodziewałem się tego trochę, jako najlepszego sposobu, by opanować jego szaleństwo.
Wszyscy zebrali się przed boksem Mickeya. Humber rzuciwszy okiem na martwego konia, odwrócił się i przyjrzał się sześciu obdartym stajennym. Przymrużone oczy i pełen szorstkości wyraz twarzy powstrzymywały wszystkich od zadawania mu jakichkolwiek pytań. Zapanowało krótkie milczenie
– Stańcie w szeregu – powiedział nagle.
Stajenni mieli zaskoczone miny, ale wykonali polecenie.
– Wywróćcie kieszenie – rozkazał Humber.
Stajenni posłuchali, zaciekawieni. Cass przeszedł wzdłuż szeregu, oglądając zawartość kieszeni i sprawdzając dokładnie, czy na pewno nic więcej w nich nie ma. Kiedy zbliżył się do mnie, pokazałem mu brudną chustkę do nosa, scyzoryk, kilka monet i wywróciłem kieszenie. Wziął ode mnie chusteczkę, potrząsnął nią i zwrócił mi. Gwizdek w kieszeni mojego pasa był niemal w zasięgu jego ręki.