Rozpoczęło się długie czuwanie.
Dla Neldy Nieves, matki bliźniąt, czuwanie okazało się zdecydowanie za długie. Zawsze denerwowała się, gdy ktoś jej pilnował, a kiedy się denerwowała, nie potrafiła zebrać myśli. Dwudziestoczteroletnia Nelda była jedną z wielu milionów nielegalnych imigrantów, którzy przekroczyli Rio Grandę w latach dziewięćdziesiątych. W czasie podróży na północ wiele wycierpiała, a największym ciosem była dla niej śmierć dwóch bliskich przyjaciółek. Nelda była osobą głęboko wierzącą, trwającą w przekonaniu, że człowiek sam sprowadza na siebie nieszczęścia albo przez swoje czyny, albo przez niewłaściwe wychowanie. Była pewna, że jej przyjaciółki umarły, bo sypiały z ich przewodnikiem, El Coyote. Tak chciał Bóg.
Postanowiła więc, że nie pozwoli, by i ją spotkało coś takiego. Dlatego też była roztropna, ostrożna i na ogół unikała ekscesów. Po długiej tułaczce trafiła do Nowego Jorku, gdzie po kilku miesiącach zdobyła lewe papiery. Któregoś dnia obiło jej się o uszy, że szukają chętnych do pracy w fabrica na Long Island. Zarabiała tam nieźle, nikt jej o nic nie pytał, pracodawcy oferowali wiele dodatkowych korzyści, no a poza tym miała swój kąt w dzielnicy zamieszkanej przez Salwadorczyków. Wszystko było w porządku, dopóki nie poznała Arturo.
On też nielegalnie dostał się do Stanów. Miał gadane i był drobnym kanciarzem. Nelda wiedziała, że powinna trzymać się od niego z daleka, ale nie potrafiła oprzeć sięjego promiennemu uśmiechowi i wesołym oczom. Obiecywał jej złote góry, a ona przez pewien czas mu wierzyła. Zostawił ją, kiedy była w czwartym miesiącu ciąży.
Nelda wiedziała, że to znak od Boga – by postępowała zgodnie z Jego nakazami i dała dziecku życie. Po kilku tygodniach użalania się nad sobą poszła do znanego dobrze w jej środowisku lekarza. Kiedy dowiedziała się, że nosi w łonie gemelos, nie posiadała się z radości. Wierzyła, że los wreszcie się do niej uśmiechnął, aż do tej nocy, kiedy nastąpił poród. W tamtej chwili szczęście ją opuściło.
W czasie zabiegu była przytomna, dostała bowiem tylko znieczulenie miejscowe. Kiedy bliźnięta przyszły na świat, od razu wiedziała, że coś jest nie w porządku, choć personel nic jej nie powiedział. Początkowo, gdy zobaczyła dzieci, była głęboko wzruszona, jak każda matka. Kiedy jednak zostały odwinięte z koca, o mało co nie zemdlała z przerażenia.
To była un maldicion, kara za jej czyny. Od tamtej pory Nelda zamknęła się w sobie. Dochodząc do siebie w szpitalu, rozmawiała wyłącznie z księdzem. Była przekonana, że tylko przez pokutę może odzyskać łaskę Bożą – dlatego też musiała zniknąć i zostawić dzieci na łasce losu. W końcu były dziełem Szatana.
Jennifer Hartman od razu oswoiła się z myślą, że urodzi bliźnięta. Ri-chard Hartman natomiast długo nie mógł przyjąć do wiadomości, że będzie miał nie jedno, a dwoje dzieci. Na ogół to Richard był w ich związku roz-ważniejszym partnerem. Dzielnie zniósł pogardę okazywaną mu przez Robinsonów i stał się głową swojej własnej małej rodziny.
Jednak kiedy po wielu latach prób Jennifer wreszcie zaszła w ciążę, w jego uporządkowany świat wdarła się prawdziwa burza. Miał wrażenie, że stracił kontrolę nad własnym życiem. Minął miesiąc, zanim w pełni uprzytomnił sobie, że zostanie ojcem, i musiało upłynąć kolejne trzydzieści dni, żeby zaczął się z tego cieszyć. Jednak kiedy Jennifer powiedziała mu o bliźniętach, znowu stracił panowanie nad sobą.
Z byle powodu zaczynał wzywać imię Boga.
Jezu Chryste! – mamrotał, chodząc po małym domu, bijąc się otwartą dłonią w czoło.
– Jezu Chryste, jeszcze w tym tygodniu musimy wystawić dom na sprzedaż, bo inaczej nie zdążymy przed porodem znaleźć mieszkania z dwiema sypialniami!
– Uspokój się – powiedziała mu żona. – Dziś rano dzwonił do mnie facet z agencji nieruchomości. Trzyma rękę na pulsie.
– Nic nie rozumiesz! – upierał się Richard. – W tej chwili popyt na mieszkania przewyższa podaż! Jeśli nie wpłacimy odpowiednio wysokiej pierwszej raty, za żadne skarby nie załapiemy się na jakikolwiek porządny dom!
Jennifer z politowaniem pokiwała głową i uśmiechnęła się.
– Rozumiem z tego tyle, że fakt, iż zaszłam w ciążę, zmienił mojego obdarzonego zmysłem praktycznym męża w paranoicznego pedanta. Kupno domu, sprzedaż domu, czym tu się podniecać? Przecież to wcale nie jest takie ważne.
– Ale…
Jennifer wstała i uciszyła go pocałunkiem w policzek.
– Chodźmy. Ty postawisz mi kolację, a ja ci opowiem o dwóch kilogramach, które przybyły mi w tym tygodniu.
– Dwa kilo? – powiedział, waląc się dłonią w czoło. – Jezu Chryste!
Nazywało się to eufemistycznie „czasem poświęconym dziecku" czy „umacnianiem więzi rodzinnych", ale dla Brada chwile spędzane z synem Michaelem były czymś nieporównanie ważniejszym. Nie potrzebował zachęty ani przymusu, by szukać jego towarzystwa. Mikey był nie tylko wiernym odbiciem swojej matki, ale i dobrym kumplem. Choć miał zaledwie osiem lat, już stawał się prawdziwym indywidualistą o osobowości opartej na wrodzonej ciekawości świata. Teraz, kiedy wybierali się na pierwszy wspólny rejs, Brad zastanawiał się, jakie nowe wyzwania czekają go w miarę dorastania Michaela.
Brad nauczył się żeglować na ostatnim roku studiów w Yale i bardzo szybko stało się to jego pasją. Miał na nią niewiele czasu; w trakcie wieloletniego stażu rzadko znajdował choćby kilka godzin dla siebie. Marzył o tym, by pewnego dnia przepłynąć swoją łodzią ocean, a nawet wyruszyć w podróż dookoła świata. Jednak na obecnym etapie kariery zawodowej, pracując na pełnym etacie w szpitalu, nie mógł sobie na to pozwolić.
Choć bynajmniej nie był człowiekiem zamożnym, mądrze gospodarował pieniędzmi. Po sześciu latach praktyki zgromadził pewne oszczędności. Oprócz syna nie miał nikogo, z kim mógłby się nimi dzielić. Teściowie nie żyli, a sam Brad był jedynym dzieckiem od dawna rozwiedzionej kobiety, mieszkającej na osiedlu emerytów na Florydzie.
Poprzedniej jesieni Brad postanowił zaszaleć. Wpłacił pierwszą ratę za vectora 12.5, trzynastometrową żaglówkę. Łódź odebrał pół roku później i teraz, w sobotni poranek przed Dniem Pamięci, miał odbyć nią pierwszy rejs.
– Wszystko gotowe, synu? – zapytał.
– Jesteś pewien, że zdążymy przed pierwszą wrócić do domu? – odpowiedział pytaniem Mikę.
– Oczywiście. A co właściwie ma być o pierwszej?
– Taki program na Discovery. O ufoludkach.
– Zdążymy – zapewnił go Brad. – Nie chcę, żebyś to przegapił. Może którejś nocy wyjdziemy na dwór i pooglądamy konstelacje? Mówię ci, nie ma to jak widok gwiazd nad wodą. Co ty na to?
– Chętnie.
Michael był zafascynowany wszystkim, co miało związek z kosmosem. Przeczytał niezliczoną ilość książek o astronomii i co niedziela podkreślał w programie telewizyjnym na następny tydzień interesujące go pozycje. Te, które były nadawane zbyt późno, nagrywał na wideo. Już jako mały brzdąc Mikey wiedział wszystko o kometach, działalności NASA, programie kosmicznym i teoriach dotyczących powstania wszechświata. Brad nie miał pojęcia, skąd u syna wzięły się te zainteresowania, ale starał sieje podsycać.
Łódź była zacumowana przy molo, na przystani w Stony Brook. Brad pomógł Mike'owi wejść na pokład, po czym włączył zasilanie i sprawdził poziom paliwa oraz stan przyrządów elektronicznych. Kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku, zapalił silnik i pokazał Mike'owi, jak odwiązać cumy od kołków. Wkrótce potem sunęli już po wodzie na północ, w stronę cieśniny Long Island.
Był piękny wiosenny poranek. Promienie słońca odbijały się od pstrych drzew rosnących na brzegu. Wiał stały północno-zachodni wiatr. Kiedy łódź wypłynęła na otwartą wodę, Brad przywołał syna do siebie i pokazał mu, jak trzymać ster. Michael, przepełniony dumą, szybko zapalił się do nowego zadania. Wiatr rozwiewał mu proste jasne włosy.