– Dobrze, że cię spotkałem. Przynajmniej udowodniłaś, że masz serce.
– W odróżnieniu od reszty pracowników firm ubezpieczeniowych? Roześmiał się.
– No cóż, niełatwo rezygnuję ze swoich przekonań.
– Delikatnie mówiąc. A propos, masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Na przykład na temat pewnego zebrania, w którym uczestniczyłeś dziś rano?
Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Jakiego zebrania?
– Brad, nie kręć. Może powinniśmy wspólnie zastanowić się nad sprawą tych dzieci z oddziału intensywnej terapii?
– Wiesz co? – powiedział. – Przydałoby się nam trochę świeżego powietrza. Przyjadę po ciebie jutro rano i zabiorę w miejsce, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
– Rożki gotowe, Mikey?
– Tak, tato.
Brad odwiązał cumę z rufy i rzucił ją na molo.
– No dobra, możesz już puścić. – Kiedy odbili od nabrzeża, zręcznie manewrując przepustnicą i sterem, skierował łódź do kanału.
Morgan siedziała obok niego w kokpicie na rufie. Była wdzięczna Bradowi za zaproszenie. Nadeszła pora, by wyciągnąć rękę do zgody. Oboje byli uparci i nieskłonni do kompromisów, żałowali jednak wypowiedzianych bez zastanowienia ostrych słów. Poranny rejs był doskonałym sposobem na rozładowanie napięcia.
Co więcej, jak wspomniał Brad, im obojgu potrzebna była chwila odpoczynku. Sama Morgan uważała ten wspólny rejs nie tyle za „randkę", co za okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej o zgonach na oddziale intensywnej terapii noworodków, porozmawiać trochę o swojej siostrze, a także odetchnąć świeżym powietrzem. Poza tym, skoro Brad wziął ze sobą syna, nie mogła to być randka.
Morgan nie znała się na łodziach, ale vector prezentował się imponująco. Był szeroki, o wysmukłym kształcie, a pokłady z drewna tekowego kontrastowały z czarnym kadłubem z włókna szklanego. Morgan miała nadzieję, że od tej chwili wszelkie spory z Bradem pójdą w niepamięć.
Ośmioletni Michael był ładnym, żywym dzieckiem, jasnowłosym nicponiem o figlarnych niebieskich oczach. Morgan zauważyła, że jest bardzo podobny do matki, której zdjęcia widziała w gabinecie Brada. Od razu go polubiła i to z wzajemnością. Był wesoły, dociekliwy i po dziecięcemu zapalczywy.
– Wygląda, jakby wiedział wszystko o tej łodzi – powiedziała.
– Naprawdę? – spytał Brad z nutą dumy w głosie. – Dopiero trzeci raz z nim wypływam, ale chłopak ma naturę prawdziwego żeglarza. Morgan wahała się przez chwilę.
– A propos natury – powiedziała – od pewnego czasu chcę cię o coś spytać. Wiem, że to nie mój interes, ale w czasie pierwszej wizyty w twoim gabinecie zauważyłam, że czytałeś pismo dla nudystów. Chyba nie zamierzasz się zaraz rozebrać, co?
Brad spojrzał na nią dziwnie, po czym wybuchnął śmiechem.
– To nie było moje pismo! Przysłała mi je jedna z moich bardziej napalonych pacjentek. Boże, wyobrażasz to sobie? Ginekolog-nudysta? Jakbym nie miał dość oglądania tych rzeczy na co dzień!
Morgan poczuła ulgę, ale nie dała tego po sobie poznać. Spojrzała w górę. W nocy nad okolicą przeszedł front atmosferyczny i na niebie wisiały tylko pojedyncze, niewielkie chmurki.
– Kiedy zacznie się prawdziwe żeglowanie?
– Gdy wpłyniemy na dobre do Cieśniny Long Island. Na kanale jest zbyt duży ruch.
– Jak długo masz tę łódź?
– Nieco ponad miesiąc – powiedział. – Sprawiłem sobie prezent. Ma wszystko, co trzeba. GPS, autopilot, elektryczna winda kotwiczna, cokolwiek sobie zażyczysz. Nie będziemy potrzebowali tego wszystkiego, żeglując za dnia, ale w czasie długiego rejsu czy w nocy takie wyposażenie naprawdę się przydaje.
– Można spać na pokładzie?
– No pewnie. Jest miejsce dla sześciu osób. – Spojrzał na nią ukradkiem. Morgan Robinson była niezaprzeczalnie atrakcyjna. Miała jasną cerę, a jej rude włosy wymykały się spod opaski. Była ubrana w spodnie od dresu, bluzkę z dekoltem i białą koszulę z krótkim rękawem, a na ramiona narzuciła cienki skafander. Brad podał jej tubkę kremu do opalania.
– Może się posmarujesz? W taki dzień jak dzisiaj można się spiec na słońcu.
Diesel o mocy osiemdziesięciu dwóch koni mechanicznych pchał łódź naprzód, przez kanał. Za cyplem Brad skręcił na wschód. Michael beztrosko biegał po pokładzie w kamizelce ratunkowej. Pół godziny po rozpoczęciu rejsu Brad oddał Morgan ster i wytłumaczył jej, jak utrzymać łódź na kursie dwa-siedemdziesiąt-pięć. Tymczasem on i jego syn poszli na dziób, by podnieść żagle. Wkrótce popychana wiatrem żaglówka osiągnęła prędkość dziesięciu węzłów. Brad wrócił na rufę.
Fale były teraz trochę większe, dziób łodzi podnosił się i opadał. Pragnąc ochronić oczy przed świecącym w twarz słońcem, Morgan włożyła ciemne okulary z polaryzowanymi szkłami. Spojrzała na Brada, który wydawał się pewny siebie i całkowicie zrelaksowany.
– Ty naprawdę to lubisz, prawda?
– I to bardzo – potwierdził, kiwając głową. – Nie ma to jak otwarte morze. Człowiek widzi, jak słońce i wiatr współdziałają ze sobą. Nie wiem czemu, ale kiedy jestem tutaj, spływa na mnie jakieś wewnętrzne ukojenie. Żeglując, czuję się częścią wszechświata, mam świadomość istnienia jakiegoś kosmicznego ładu. Nie wiem, czy to, co mówię, ma jakiś sens?
– Przykro mi, że muszę cię sprowadzić na ziemię, ale czy widziałeś się dziś rano z moją siostrą?
– Tak, chwilę przed wyjściem. Ciśnienie w normie, samopoczucie dobre i nic nie zapowiada rychłego porodu. Kazałem ją przenieść na salę przedporodową.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że wytrzyma jeszcze miesiąc? – spytała Morgan.
– W najlepszym razie niewielkie. Przetrwała pierwsze dwadzieścia cztery godziny, ale około siedemdziesięciu procent pacjentek w jej sytuacji rodzi w pierwszym tygodniu pobytu w szpitalu.
– Tak dużo?
– Niestety – powiedział. – Ale dobrą wiadomością jest to, że jeśli nie wywiąże się jakieś zakażenie, dzieci mają siedemdziesiąt pięć procent szans na przeżycie. Z każdym dniem ta wartość wzrasta.
Wciąż płynęli na wschód, mijając Port Jefferson i rzekę Wading. Podczas gdy Michael hasał po górnym i dolnym pokładzie, Brad uczył Morgan podstaw żeglowania. Okazała się pilną uczennicą i w lot chwytała jego instrukcje. Kiedy dopłynęli do Shoreham, zmienili kurs, kierując się pod wiatr. We trójkę stanowili sprawną załogę.
– No i co ty na to? – spytał Brad. – Jesteś gotowa na porzucenie zarządzania ochroną zdrowia?
– Nie kuś. Gdyby każdy dzień był taki jak ten, kto chciałby wrócić za biurko?
– Dla prawdziwych marynarzy taki właśnie jest każdy dzień. Wszystko zależy od nastawienia.
– No właśnie, nastawienie – przypomniała sobie. – Może wreszcie powiesz mi, co zaszło na wczorajszym zebraniu?
– Czemu nie? – odparł. – Prawdę mówiąc, wiele hałasu o nic. Dziekan chciał, żeby przedstawiciele poszczególnych oddziałów wspólnie wypracowali oficjalny komunikat w odpowiedzi na artykuł opublikowany w jednej z gazet. No i zrobiliśmy to, chociaż pewnie nikogo nie przekonamy.
– Na co się zdecydowaliście?
– Och, jakieś tam komunały mające ukryć fakt, że właściwie nic nie wiemy. Coś w stylu „nie ma zagrożenia, sprawa jest wnikliwie badana". Inna sprawa, że to prawda.
Morgan zauważyła, że przez jego twarz przemknął cień.
– Nie jesteś z tego zadowolony, zgadza się?
– Po prostu irytuję się, kiedy czegoś nie wiem. Morgan, tam umierają dzieci. Wiesz, co tak naprawdę nie daje mi spokoju? Przeprowadzono sekcję zwłok tylko jednego ze zmarłych noworodków. Zdaję sobie sprawę, że w przypadkach przypominających zespół nagłej śmierci niemowląt rzadko stwierdza się jakiekolwiek zmiany patologiczne, ale jednak dobrze byłoby to sprawdzić, nie?
– Nie zaszkodziłoby, owszem – przytaknęła. – Coś mi mówi, że to właśnie zamierzasz zrobić.
– Moim zdaniem…
Przerwał mu sygnał bipera. W okienku pojawił się numer sali porodowej szpitala. Mimo że Brad wziął sobie wolne na weekend, polecił pielęgniarkom kontaktować się z nim w określonych sytuacjach. Wyjął z kurtki komórkę, wystukał numer i przez chwilę rozmawiał z pielęgniarką. Na jego twarzy odmalował się niepokój.