Tak właśnie zrobiłem.
– Pierwsza połowa jest niepotrzebna. Po co łączyć pojęcie rozkoszy: ze współczynnikiem zdolności? Potrzeby to jedyne rozsądne kryterium. Każdemu według potrzeb to sprawiedliwe i słuszne. To również i nasza zasada.
W tym miejscu porwała mnie złość.
– Przecież to pasożytnictwo. Widziałem wasz program w działaniu, jest niezbyt pociągający. Tworzycie społeczeństwo egoistycznych szkodników, którym pozwala się na wszystko, byle tylko mieli tę swoją rozkosz. Widzieliśmy waszych „wiecznych” Dwudziestoczteroletnich, którzy zaczynają życie jak robaki w nawozie: mogą ssać ze smoczka tę waszą babelaję i to wszystko. A potem szkoła, która nie pozwala przekroczyć umysłowego poziomu człowieka pierwotnego. Elektroniczny „bat” zamiast zabawki, bójki zamiast koleżeńskości, idiotyczne mity zamiast dokładnego poznania. Nie znam ich dojrzałości, ale dzieciństwo i młodość mogłem podpatrzeć, wasz ideał to okaleczone moralnie i umysłowo upośledzone podobieństwo człowieka.
Rozdrażniony nie zdałem sobie sprawy, że stopniowo podnosiłem głos i ostatnie zdanie zapewne wykrzyczałem. Mózg nie odbierał tego obojętnie. Plamy jaśniejące na jego powierzchni, przesuwające się od płatów skroniowych do potylicznych, stawały się coraz jaskrawsze, jak żaróweczki, kiedy zwiększa się napięcie prądu.
– Dlaczego twoim myślom towarzyszą fale dźwiękowe, których moc coraz bardziej wzrasta – „usłyszałem”. – To utrudnia porozumienie. Odczuwam dawno już zapomniany ból w skroniach i w potylicy. Przerywam kontakt. Zasób informacji jest niewspółmierny do jej krótkotrwałości. Mało zobaczyłeś, ale wiele powiedziałeś. Potrzebuję czasu do oceny i korelacji, a ty powinieneś zobaczyć całe nasze życie, we wszystkich jego fazach. Jeżeli w dalszym ciągu będziesz nie przekonany, wtedy wznowimy naszą dyskusję. Od tej chwili wszystkie „wejścia” i „wyjścia”, jak nazywacie łącza międzyfazowe, będą dla was otwarte. Zacznijcie od Aory – granatowego słońca, zakończcie na Nirwanie – liliowym. A potem znowu spotkamy się, jeżeli będzie trzeba.
Nie odpowiedziałem, zupełnie jakby ktoś kneblował mi usta, co tam usta, myśli, zamknął je, zatrzymał ich tok, ich normalny bieg. Działałem jak somnambulik: zdecydowanie, ale bezwiednie wstałem z przezroczystego fotela, który natychmiast zniknął, ruszyłem do przodu i zanurzyłem się w śnieżnej mgławicy kopuły. To właśnie zdarzyło się ze mną na progu Wiecznego Skarbca, który nie wiadomo gdzie się znajduje. I natychmiast ocknąłem się w zagraconym korytarzu stacji. Przede mną były schodki na górę, a przez otwarte drzwi dobiegały wasze głosy, spierające się na temat tego, coście przeżyli i zobaczyli. Zatrzymałem się na chwilę, posłuchałem i uśmiechnąłem się. Jakże jesteśmy jeszcze dalecy od zrozumienia tego wszystkiego, co dzieje się na planecie. Można skonstruować dziesiątki hipotez i każda z nich będzie fałszywa. Dowiedziałem się więcej niż wy, no i co z tego mam? Duży zakres informacji, jak lubią tu mówić, ale mimo wszystko to nie jest rozwiązanie!
Część druga. Granatowe słońce
Rozdział I
Obserwacje i rozważania. Spotkanie z Aorą.
Kapitanowi było gorąco. Wytarł spocone czoło i zmrużywszy oczy, patrzył na słońce. Wisiało nieruchomo w zenicie – równy, pomarańczowy placek na niebieskim prześcieradle nieba. Jedno słońce.
– Na razie jedno – machinalnie zauważył Kapitan.
Za godzinę, półtorej – któż to może wiedzieć dokładnie – zza horyzontu wynurzy się drugie, granatowe albo zielone i po czarnej pustyni zaczną tańczyć miraże, a w każdym z nich znajdują się drzwi do innego świata albo, gwoli dokładności, do innej fazy czasoprzestrzeni.
Nauczyliśmy się otwierać drzwi, myślał Kapitan, ale nic poza tym. Działamy po omacku, na ślepo. Metodą prób i błędów. Ile prób, tyle błędów. Bibl uznał, że to naturalne, przecież dopiero zaczynamy. Nieśmiały początek.
Umiejętność czekania to wielka zaleta eksperymentatora. Ta umiejętność nie zawsze cechowała Kapitana. – Musimy patrzeć i analizować, na razie – powiedział Bibl. Kapitan starał się uważnie obserwować, ale: przeprowadzona analiza okazała się powierzchowna i zbyt ostrożna. Nawet krótka, pełna półaluzji rozmowa z Nauczycielem nie zbliżyła go do rozwiązania zagadek hedońskich cywilizacji. Inna rzecz, że jeszcze nie; widzieli wszystkiego. Pozostało miasto Aora, czy Aera.
– No cóż, musimy obserwować – westchnął Kapitan – albo, właściwie podpatrywać. Co mają dla nas na dziś w programie? Pasjonująca wycieczka po mieście! Życie i obyczaje Hedończyków przez okno „Portosa”! Serdecznie prosimy!
Wyszedł z pokoju i skierował się do warsztatu, w którym Mały i Alik przygotowywali „Portosa” do wyjazdu.
Mały siedział okrakiem na taborecie i ciskał mutrami w pojazd. Nakrętki uderzały o pole ochronne w odległości metra od nadwozia i dzwoniąc, padały na metalową podłogę. Zauważywszy w drzwiach Kapitana, Mały wyprężył się w całej swej prawie dwumetrowej okazałości.
– Melduję posłusznie: sprawdzanie pola ochronnego pojazdu w pełnym toku, dziurek i szparek nie wykryto.
– Nie pajacuj – uciął Kapitan, – Gdzie Alik?
Mały skinął w kierunku „Portosa”.
– Rozpacza. Chce do Aory.
– Weźmiesz go jutro. Jeżeli będzie trzeba.
Alik wylazł z luku, wyłączył pole i zeskoczył na dół.
– Możecie jechać – powiedział ponuro. – Wszystko w porządku.
– Nie martw się, przyjacielu – roześmiał się Mały. – Przyjdzie i na ciebie kolej. Jeżeli będzie trzeba – dodał złośliwie i wlazł do kabiny. – Jedziemy, Kep.
Kapitan patrzył na niebo poprzez przezroczystą ścianę hangaru. Zza linii horyzontu, jakby nakreślonej czarnym tuszem, wypływało granatowe słońce przypominające ciemny kleks na błękitnym brystolu. Można było patrzeć na nie bez bólu w oczach.
– Patrzeć i analizować – głośno pomyślał Kapitan. – Pora miraży to pora niepokoju. Jedziemy! – Wszedł do luku i pomachał Alikowi na pożegnanie.
„Portos” zakołysał się, jak kot skoczył do przodu i wypłynął poprzez rozsunięte skrzydła wrót hangaru.
– Gdzie będziemy szukać tego piekielnego mirażu? – zapytał Mały.
– Sam nas znajdzie. Trzymaj kurs na słońce.
– Znowu mgła albo tornado: tej planetce nie można odmówić fantazji, ma jej do licha i trochę.
– Puszczałeś w dzieciństwie bańki mydlane? – spytał go w odpowiedzi Kapitan.
– Zdarzało się, bo co?
– Kiedy dwie bańki zlepiają się ze sobą w powietrzu, to jak wygląda miejsce połączenia?
Mały zamilkł, starając się przypomnieć.
– Jakaś plama, nie pamiętam dokładnie.
– A szkoda. Powstaje soczewka, rozszczepiająca promienie świetlne na części składowe widma. Barwny kleks, tak jak i tutaj.
– Ależ tu to nie jest bańka mydlana. Kapitan wzruszył ramionami.
– Nie upieram się przy słuszności hipotezy. Po prostu tak mi się to skojarzyło.
– A oto masz zjawę. – Mały wskazał na przednią szybę.
Przed nimi, jak olbrzymi, kolczasty jeż płynęła granatowa kula. W jej wnętrzu zapalały się i gasły srebrzyste, często rozbłyskujące iskry, jak gdyby ktoś niewidzialny z zewnątrz bawił się sztucznymi ognikami. – Choinkowa ozdóbka – ze złością mruknął Mały, kierując „Portosa” w stronę kuli.
Jej rozmiary rosły w oczach. Stawała się ona coraz jaśniejsza, kontury rozmywały się po brzegach, a w środku, jak na papierze fotograficznym zanurzonym w kuwecie z wywoływaczem, pojawiały się nie ostre jeszcze sylwetki konstrukcji geometrycznych: labirynt ze złotego drutu, podświetlony od wewnątrz.
– Leć w środeczek – rzekł Kapitan.
– Wiem – burknął Mały i skierował pojazd prosto w przemyślne sploty labiryntu.
Sekundę, a może nawet ułamek sekundy trwał szok – bezbolesny i nieodczuwalny. Mały nacisnął biały klawisz na pulpicie sterowania pojazdem i „Portos” zatrzymał się, natychmiast wysuwając emitor pola.