Część czwarta. Liliowe słońce
Rozdział I
Znowu Koordynator. Pięć stopni szczęśliwości.
Następny dzień rozpoczął się od spotkania z Fiu na progu Błękitnego Miasta.
– Tym razem idziemy prosto do Koordynatora.
– A dlaczego nie od razu do Nirwany?
– Dowiecie się wszystkiego. Trzymajcie się mocno.
Wskoczyli na niebieski chodnik, który wkręcał się śrubą w purpurową mgłę z taką samą prędkością, z jaką wczoraj przelatywali obok dyspozytorzy łączy przestrzennych.
– Jedziemy pod górę? – spytał Kapitan stojącego przed nim Fiu.
– U nas nie ma „pod górę” czy „z góry”. Po prostu przenosimy się z jednego poziomu przestrzennego na drugi.
Złota kula Koordynatora, wisząca w swym niebieskim akwarium, pojawiła się po dwu, trzech minutach. Po następnych trzech minutach podeszli do niej przez czarną galerię.
Kapitan obejrzał się. Fiu już nie było.
– Gdzie on przepadł?
– Kto?
– Fiu.
A czy jest nam potrzebny? – wzruszył ramionami Mały. – Porozmawiamy i bez niego. Pytaj.
– O co?
– O Nirwanę, o cóż innego! Jak tam trafimy, co zobaczymy? Kapitan skierował pytanie w niebieską przestrzeń. Złota kula milczała przez kilka sekund, grając odcieniami swej mieniącej się powłoki. Potem w świadomości każdego rozbrzmiało:
– Fiu odprowadzi was do bezpośredniej śruby!
– Śruby? – spytał Kapitan. – Jakiej śruby?
– Wy nazywacie ją chodnikiem albo taśmą. Śruba to nasz termin.
– Ale Fiu zniknął.
– Pojawi się, kiedy będzie trzeba. Nie słyszę twego pytania, ale wszyscy chcecie, abym opowiedział wam o tym, co nazywacie Nirwaną.
– Nie mylisz się.
– Śruba zaprowadzi was do przestrzeni, podobnej do krateru. Zejdziecie z kręgu w centrum. To koniec i początek śruby. Jeżeli jej nie opuścicie, zawiezie was z powrotem. Ściany krateru mają pięć odcieni liliowego, od biadoliła do ciemnofioletowego. Pięć stopni szczęśliwości. Najciemniejszy z nich to sny, jasny – ataraksja. (Alik usłyszał – „trans”, Mały – „próżnia”). Pomiędzy nimi, w miarę nasilania się barwy, znajdują się wspomnienia, pragnienia, wyobrażenia. Wszystko zrozumiałe?
– Nie wszystko. Sny to zrozumiałe. Takie jak w życiu.
– Niezupełnie. Tylko szczęśliwe. Ale tak samo zamglone, różowe i błękitne. Bez końca i początku.
– A wspomnienia?
– Odtworzenie przeszłości. Człowiek znowu przeżywa najszczęśliwsze dni w swoim życiu. Potem zapomina i przeżywa znowu. I tak do końca stopnia.
– Pragnienia?
– W gruncie rzeczy są to marzenia, ponieważ w swojej istocie marzenia są pragnieniami. Człowiek pragnie zemścić się na kimś, kto go skrzywdził, lecz nie może: krzywdziciel jest od niego znacznie silniejszy. Tak jest w rzeczywistości. Ale tu pragnienia zawsze się spełniają. Człowiek chce zostać nadczłowiekiem; wolny – władać swym ciałem jak ksor; mag – posiadać siłę sirga. Wszystko to się spełnia, zostaje zapomniane i ożywa znowu.
– Ale przecież u podstaw wyobrażeń również leżą pragnienia. Po co więc było tworzyć inny stopień?
– Nie wiem. Stopień jest inny. Materializacji ulega to, czego pragnie się teraz, w danej chwili. Nie poprawia się przeszłości, ale tworzy przyszłość, wciela się w życie wymysł, realizuje hipotezę.
– Nawet naukową?
– Każdą.
Kapitan zamyślił się wyobrażając sobie, jak można zmaterializować ideę.
– Niech go pan zapyta o trans – szepnął Alik. Kapitan tylko ręką machnął: potem, potem.
Zmieniająca się gra odcieni złotej powłoki świadczyła, że kula z napięciem „wsłuchuje się”, starając się uchwycić przewodnią myśl swych rozmówców, że jej rozmowa z nimi jeszcze nie została zakończona.
– W jaki sposób następuje przejście z jednego stopnia do drugiego?
Za pośrednictwem teleportacji? – zapytał Kapitan.
– Teleportacji na życzenie w Nirwanie nie ma. Przesuwamy ludzi po zakończeniu cyklu, tak jak z Zielonego Lasu do Aory. Otwieramy pole ochronne, rozgradzające stopnie.
– A w jaki sposób my się będziemy poruszać?
– Rozdzielicie się na dwie pary, uzgodnicie czas zgodnie z waszymi ziemskimi przyrządami, rozejdziecie się, a potem znowu spotkacie w kraterze. Pola ochronne przepuszczą was reagując na ciepłotę waszych ciał.
Kula umilkła.
I natychmiast pojawił się Fiu. Podszedł niezauważenie jak kot.
– Gdzieżeś przepadł? – spytał Bibl.
– Nie miałem prawa uczestniczyć w rozmowie – odparł zagadkowo Fiu. – Mógłbym pozostać niezauważonym, ale nie było takiej potrzeby. Idziemy – zakończył całkiem po ziemsku.
Alik zamykał pochód, widząc idących z przodu jak przez mgłę. Gwałtowne wiraże chodnika, mówiąca bez słów złota kula, pływająca w błękitnej mgiełce, przeczucie jeszcze bardziej zadziwiających wrażeń – wszystko to przyćmiewało spojrzenie i zapierało dech w piersi. Dlaczego Fiu milczy, nie odpowiada na pytania Kapitana, dlaczego skromnie usuwa się w cień wskazując na liliowy chodnik przy następnym splocie dróg? Dlaczego wszyscy idą gęsiego, kładąc dłonie na ramionach tych, którzy stoją przed nimi? Znowu lot pod niebo? A może nie pod niebo? Chodnik rzeczywiście wwierca się w kolorową masę, ale trudno określić kierunek ruchu. Do góry czy w dół? A może poziomo – jak nóż wcinający się w dopiero co wyjętą z lodówki kostkę masła? Plastikowa podłoga kołysze się i podskakuje, pochylając się na zakrętach. W głowie kręci się jak na karuzeli. Mały coś krzyczy… nie słychać. Co to? Śruba zwalnia bieg. Bladoliliowa przejrzystość zastępuje gęstą fioletową mgłę. – Przyjechaliśmy – stwierdził Kapitan.
Na jego twarzy zastygł wyraz nie ukrywanego rozczarowania. Złota kula nie oszukała ich. Rzeczywiście znajdowali się na dnie krateru o gładkich ścianach z nieokreślonego tworzywa. Ściany rozchodziły się Pięcioma krawędziami ściętej piramidy o rozmaitych odcieniach liliowej barwy i rozmytych granicach. Nad jednolicie liliowym amfiteatrem nieruchomo wisiało na niebie takiego samego koloru słońce. Trudno było wyobrazić sobie coś równie nudnego i smętnego. Nawet pustynia z jej zapylonym połyskiem sprawiała mniej przygnębiające wrażenie.
„I chroń mnie od ducha próżniactwa, smętku, obojętności i pustosłowia” – w pamięci Kapitana wypłynęły słowa starego psalmu czy modlitwy. Duch próżniactwa i smętku. Nawet średniowieczny asceta religijny nie byłby zachwycony takim krajobrazem.
– I to ma być kolor szczęśliwości? – spytał z szyderstwem.
– Może damy sobie spokój i wrócimy? – Mały skinął głową na wirujący w centrum krąg.
– Ostatni krąg piekieł – uśmiechnął się Bibl – mimo wszystko trzeba go przejść. Rozdzielimy się, Kep. My zapoznamy się ze wspomnieniami i pragnieniami. Sny, jak przypuszczam, są nam niepotrzebne, a Mały z Alikiem zbadają wyobrażenia. Alikowi ich nie brakuje. Spotkamy się tutaj mniej więcej za godzinę. Złota bania – to określenie Alikowi się udało – proponowała, aby ustalić czas opierając się na naszych ziemskich przyrządach. – Popatrzył na zegarek: – U mnie jest dziesiąta rano.
Bibl i Kapitan przecięli krater. Do najbliższej ściany, biegnącej pod kątem w górę, ku podobłocznym wysokościom, było nie więcej niż trzydzieści metrów. Ale mimo jaskrawości jej nasyconego fioletu znowu nie mogli określić, z jakiego tworzywa ją wykonano: ściana rozsunęła się przed nimi jak kurtyna, a wyciągnięte ręce napotkały tylko powietrze. Zresztą nie to przyciągnęło ich uwagę. W przejściu, które pojawiło się w ścianie, odsłonił się przed nimi niezwykły i oryginalny widok,
Rozszerzając się ku górze przewróconym i rozciętym pionowo stożkiem, w trochę przyćmionym świetle niezbyt jaskrawego słońca, piętrzyły się przezroczyste, szkliste poziomy, prawie niewidzialne na większej wysokości. Nawet z bliska trudno się było zorientować, co to takiego. Ale jeżeli przypatrzyło się im uważnie, można było dostrzec niby szklane, zamknięte prostopadłościany o objętości jakichś czterech metrów sześciennych, zawierające ludzkie ciało rozpostarte nieruchomo w powietrzu. Dzięki miedzianemu odcieniowi skóry od razu można było rozpoznać Hedończyków, którzy w porównaniu z maleńkimi mieszkańcami Błękitnego Miasta wydawali się prawie olbrzymami. Przy jednakowej budowie ciała tylko brodate, obrośnięte twarze pozwalały z daleka odróżnić mężczyzn od kobiet, a policzyć ich było prawie niemożliwe.