Литмир - Электронная Библиотека

– Z takim zapasem „smogu” możemy utrzymać się do nocy, a w nocy wszystkie miraże wygasną.

– A jeżeli spróbują przedostać się mimo dymu? – zauważył Alik. – Chyba przekonali się, że jest nieszkodliwy. Może od razu palnąć ich odbojnikiem?

Mały nie odpowiedział i tylko znowu wyszedł na podest schodów. Oczywiście można rzucić jeszcze parę granatów. Ale metoda przewlekła i niezbyt pewna. Chyba Alik ma rację. Po lewej stronie dym zaczął osiadać i ataku należało oczekiwać właśnie z tej strony. Mały skierował podobny do pyska buldoga wylot repellera i sprawdził przyciski. Nic nie nawalało. No, chodźcie tu, chłopięta!

– Lepiej kucnij – powiedział z tyłu Alik – i nie podpuszczaj ich zbyt blisko, bo mogą dosięgnąć paralizatorem.

Czerwonoskórzy, którzy, jak widać, zdołali już się oswoić z zapachem, przeniknęli przez czarną warstwę dymu i depcząc rude strzępy spalonego mchu, przybliżali się skłębioną gromadą. Alik zaczął ich liczyć na głos, ale Mały gniewnie przywołał go do porządku.

– Milcz! Ważna jest odległość, a nie liczebność.

Teraz atakujących dzieliło od nich nie więcej niż dziesięć metrów.

Dziewięć… osiem… siedem… sześć… – liczył szeptem Mały. Przy słowie „cztery” przycisnął klawisz spustowy odbojnika.

Potężny strumień powietrza, jak poryw huraganu, natychmiast odrzucił atakujących na dobre dziesięć metrów, a właściwie porozrzucał ich, jak ołowiane żołnierzyki, gdzie popadło. Jedni ugrzęźli w zaroślach, inni w nie wypalonych mchach, oszołomieni, może nawet przestraszeni: i w każdym razie pozbawieni poprzedniego zapału bojowego.

– Pociągnij z prawej strony! – szepnął z tyłu Alik.

Mały skierował paszczę repellera w przeciwnym kierunku, odczekał, odliczając tylko ruchem warg, aż do momentu, w którym odległości zmniejszyła się do minimum i odrzucił drugą kolumnę atakujących. Tych było więcej i rażący efekt działania fali powietrznej był jeszcze silniejszy: nawet nie można było dostrzec, gdzie odrzucił ich cios odbojnika.

– Nie za mocno? – zapytał Alik z przestrachem. – W ten sposób nie pozbierają kości.

– Pozbierają – machnął ręką Mały. – Wszędzie wokoło mają podściółkę, mchy i skrzypy. A jeżeli któryś nie wstanie, to tak czy inaczej, pójdzie na podziemny transporter do przeróbki.

– Spójrz! – zawołał nagle Alik.

– Co się stało?

– Las się wycofuje.

Rozdział V

Po bitwie. Wyjście jeńca.

Podmuch fali powietrznej odbojnika miał najwidoczniej również jakiś wpływ na międzyfazowe łącza, ponieważ zagrażający naszym bohaterom las zaczął się zmieniać dosłownie w oczach.

Najpierw schował swój długi, kosmaty język wysunięty w kierunku stacji, później powoli zaczął odpełzać w stronę horyzontu, ciągle najeżając się, aż do chwili, gdy skurczył się aż do rozmiarów unoszonego przez wiatr obłoczka, i wreszcie zniknął całkowicie, rozpłynąwszy się w płaskiej, kamiennej czerni.

Wszystko to Kapitan i Bibl obserwowali lecąc na „pasach” w stronę stacji ponad czającymi się w nagrzanym powietrzu skrzypami i paprotnikami. Nie byli już świadkami zniweczonych przez ich przyjaciół knowań lasu, ale widzieli jego odwrót, chociaż nie mogli pojąć, skąd, na przykład, wzięła się ta dziwna kupa rudych łachmanów, otaczająca stację półkolem w dość dużej odległości. Wyglądało to tak, jakby ktoś spalił przed nią brudne szmaty, a później odmiótł je daleko, żeby nie przeszkadzały.

Bibl wylądował i podniósł coś niezrozumiałego i kruchego, coś, co natychmiast rozsypało mu się w rękach.

– To nie szmata, Kep – powiedział do nadchodzącego Kapitana. To jakieś rośliny. Chyba spalony mech.

Małego i Alika znaleźli siedzących przy oknie w stanie całkowitej prostracji. Odwrót lasu obserwowali już stąd, ponieważ transformacja pejzażu przywróciła i korytarz z wszystkimi leżącymi w nim gratami i skrzynkami i zewnętrzną ścianę, zasłaniając w ten sposób wszystko to, co rozgrywało się za nią. A więc połączenie faz wcale nie likwidowało masy pochłoniętej substancji. To właśnie stwierdzenie kazało im pobiec do okna, a potem nastąpiła reakcja. Obydwaj padli w fotele i westchnęli z ulgą.

– Walczyliście? – spytał Kapitan. Zerwali się, uradowani.

– Poczekajcie – zatrzymał ich Kapitan. – Opowieści potem. Najpierw załóżcie hełmy. – Podał jeden Małemu, drugi Alikowi. – Wyjaśnienia również potem. Zapnijcie je tak, jak u nas. Nie zdejmujcie ich ani wieczorem, ani rano. Nawet na noc, w czasie snu. Te hełmy są bardzo wygodne, prawie się ich nie czuje.

Kiedy zakończono wymianę relacji, Kapitan podsumował całość:

– Bogaty dzionek. Zdjęta osłona siłowa z międzyfazowych łączy oczywiście może wywołać komplikacje, ale, jak wskazuje doświadczenie, jesteśmy lepiej uzbrojeni i przystosowani do obrony. A hełmy pomogą usunąć trudności w porozumiewaniu się z mieszkańcami Błękitnego Miasta. Teraz to jest najważniejszą rzeczą.

Alik wyraźnie się ucieszył. Jego przypuszczenia co do charakteru cywilizacji na Hedonie zostały wreszcie potwierdzone empirycznie. Gospodarze planety znajdują się nie w Aorze, lecz w Błękitnym Mieście. Twórcy technologii, której ludzki rozum nawet nie jest w stanie pojąć, cudów, w porównaniu z którymi biblijne cuda wyglądają jak dziecinne zabawy, prowadzą gigantyczny eksperyment nad pseudoludzkością, która została całkowicie uwolniona od wymogów racjonalizmu, pożytku społecznego, pracy i konieczności. Przecież ludzie na Ziemi również tworzą ogrody zoologiczne i małpiarnie, w których prowadzone są jakieś doświadczenia. Alik wysunął kiedyś taką hipotezę, a teraz uzyskała ona potwierdzenie w praktyce. Co prawda tutejszy ogród zoologiczny bardziej przypomina sanatorium dla nieuków i nierobów, ale w tym właśnie dają się dostrzec założenia eksperymentu. Człowiek, jako istota żywa, staje się w tym przypadku najcenniejszym materiałem, podobnym do pierwiastków transuranowych w reakcjach chemicznych. Ani w zielonym, ani w granatowym świecie nic człowieka nie kaleczy – ani technika, ani broń. Nie ma schodów, z których można by spaść; pojazdów, które mogłyby przejechać, nie zabezpieczonego ognia, który może oparzyć lub spalić. Nie ma gdzie się utopić – nie ma ani rzek, ani jezior, istnieją wyłącznie podskórne zasoby wodne, a oceany znajdują się najwidoczniej w jednej tylko fazie, czasoprzestrzeni odseparowanej od eksperymentalnych. Tutaj nawet w dzieciństwie nikt nie wspina się po drzewach i ma skał ani urwisk, z których można by spaść. Chwilowo niejasny cel tego doświadczenia, powód, dla którego mieszkańcy Błękitnego stale je prowadzą, ale większość niewiadomych w równaniu Hedony została już znaleziona.

Wszystko to Alik spiesząc się i zachłystując, w obawie, żeby nikt mvi nie przerwał, konsekwentnie wyłożył swoim słuchaczom.

– Coś w tym jest – stwierdził Mały.

– Owszem, jest – powtórzył Kapitan – słuszne obserwacje i niesłuszna konkluzja.

– Dlaczego? – Alik rzucił się do ataku.

– Twoje równanie Hedony można by zapisać w następujący sposób: a – mieszkańcy Błękitnego Miasta, gospodarze planety, którzy prowadzą doświadczenie; b – mieszkańcy małpiarni, obiekt eksperymentu; c – 2 założenie eksperymentu: stworzenie jakiegoś homo sapiens, wolnego od więzów konieczności i pożytku społecznego, i d – cel eksperymentu znak zapytania. Czy tak?

– Przypuśćmy, że tak.

– Wszystkie wnioski są niesłuszne. Mieszkańcy Błękitnego Miasta są gospodarzami planety. Żadnego eksperymentu nie prowadzą. Mieszkańcy Aory nie są królikami doświadczalnymi, a sam eksperyment został przeprowadzony już wiele tysiącleci temu i przekształcił się w złożony do nieskończoności proces biologicznej nieśmiertelności i regularnej zmiany cyklów życiowych. To właśnie jest celem doświadczenia, wszystko pozostałe to pochodne. Oprócz tego w równaniu nie został uwzględniony Mózg i Koordynator, ich wzajemne sprzężenia, brak kontaktów pomiędzy mieszkańcami Błękitnego Miasta, jego ustrój społeczny, istnienie opozycji, która nie wiadomo, dlaczego i jak powstała, nie wiadomo jakie cele stawia przed sobą i w jaki sposób funkcjonuje przy istniejącej technice wykrywania i tłumienia.

40
{"b":"107035","o":1}