– Wydaje mi się, że opozycja dysponuje taką samą supertechniką samoobrony – wtrącił Bibl.
Kapitan nic nie odpowiedział. Uniósł się w fotelu, jakby szykując się do skoku i zaczął nadsłuchiwać. W korytarzu na dole dały się słyszeć czyjeś kroki, potem odgłos padającego ciała i nieartykułowany, prawie zwierzęcy wrzask.
– Włącz światło na dole – rozkazał Kapitan siedzącemu przy pulpicie Małemu i wybiegł na podest, z którego Mały tak dzielnie odpierał nieprzyjacielskie kolumny.
Również i pozostali przecisnęli się przez drzwi, jeden za drugim. Jaskrawe światło luminoforów wydobywało z ciemności korytarza postać Hedończyka w błękitnych kąpielówkach. Leżał na brzuchu w łachmanach spalonych mchów, kopał nogami po podłodze, jak rozkapryszone dziecko i przeraźliwie wrzeszczał.
– Skąd on się tu wziął? – zdziwił się Kapitan.
– Nie zdążył wycofać się wraz z lasem – Mały wzruszył ramionami.
– Najwidoczniej gdzieś wlazł – wyjaśnił Alik. – Drzwi były otwarte, nasze granaty dymiły i śmierdziały, no i proszę, zabłądził, zgubił się, a może nawet stracił przytomność.
– Weźmy go na górę – zaproponował Kapitan – i spróbujemy się z nim dogadać.
Opierającego się zaciekle chłopaka z trudem wciągnęli po schodach do pokoju i rzucili na fotel. Wcisnął się w oparcie i zdumiony przypatrywał się otoczeniu. Jego spojrzenie, zaciekawione i złe, nie zdradzało jednak strachu.
– Gdzie jestem? – zapytał myślą i wszyscy go zrozumieli.
– U przyjaciół – powiedział Kapitan.
– A ja was znam – Hedończyk w dalszym ciągu uważnie się przypatrywał – o, tego i tamtego. – Wskazał Małego i Alika. – Oni i wtedy dym puszczali.
– Jak tu trafiłeś? – spytał Mały.
– Dopadliśmy was jeszcze za dnia. Przed zachodem słońca. Czatowaliśmy za lasem, a tu nagle wasz czarny obłok. Upadłem. Trudno oddychać. Ledwo wypełzłem, jeden jeszcze obłok. Z boku dziura, miękko. Potem noc. Obudziłem się, pobiegłem. Ciemno. Lasu nie ma.
– Wlazł do składu – powiedział Alik. – „Z boku dziura, miękko”. To drzwi i maty.
– Dlaczego brzęczycie? – spytał Hedończyk, ciemnoblond bródka obramowywała jego twarz jak poświata.
– W porządku – powiedział Kapitan – my tak myślimy. Głośno. Dlaczego tak krzyczałeś?
Chcę jeść. Rozkazałem – jedzenia nie ma. Rozkazałem jeszcze raz – nic. Rozzłościłem się.
Daj mu galaretki malinowej – powiedział Kapitan do Alika. Alik otworzył puszkę i podał ją czerwonoskóremu. Ten wyssał ją, nie odrywając od ust, rzucił na podłogę i natychmiast posłał myślowy rozkaz:
– Jeszcze!
Alik otworzył drugą puszkę. Hedończyk, warcząc, rozprawił się z nią równie szybko i zażądał trzeciej.
– Nie wiem, co oni tam jedzą – powiedział Kapitan – ale sądzę, że dwie puszki mu starczą. Za dużo kwasu.
– Nie można – Alik pokręcił głową i rozłożył ręce. – Nie ma więcej. Nie można.
Hedończyk mrugał oczami, wyraźnie nic nie pojmując.
– Wiesz, co to takiego gra? – podpowiedział Bibl. – No więc przepisy gry nie pozwalają na więcej niż dwie puszki. Zrozumiałeś?
Nikt się nie dowiedział, co Hedończyk zrozumiał, ponieważ w tej właśnie chwili zainteresował go pozostawiony na stole „bicz” Alika. Zastosowania tego przedmiotu nie trzeba mu było objaśniać. Natychmiast schwycił go i biała błyskawica uderzyła Alika po twarzy.
Alik krzyknął, przyciskając dłoń do oczu. Druga błyskawica sparzyła dłoń Bibla, który rzucił się Alikowi na pomoc. Hedończyk zarżał, wymachując swym połyskującym batem. Trzecie uderzenie przeznaczone było dla Małego, ale jego reakcja okazała się szybsza. Rzucił się pod nogi brodaczowi w kąpielówkach i przewrócił go na podłogę. W tej samej sekundzie „bicz” był już w ręku Małego.
– Rogówka nie uszkodzona – powiedział Bibl po obejrzeniu oczu Alika – zareagowały tylko zakończenia nerwów. To wyłącznie broń za dająca ból – pomachał ręką w powietrzu – do tej pory pali.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Hedończyka.
Ten roześmiał się:
– Bić dobrze. Pali. Boli. Wesoło.
– Dobrze, powiadasz? – groźnie spytał Mały. – A kiedy ciebie biją? O, tak. – Jego potężna dłoń chlasnęła po owłosionym policzku. – Wesoło, co? – Drugie uderzenie rzuciło brodacza na ścianę.
– Zostaw go – powiedział Kapitan – przecież to głuptas.
A głuptas już ryczał, jak wychłostany chłopaczek, rozmazując pięścią łzy po skudłaczonej brodzie.
– Będą z nim kłopoty – stwierdził Bibl. – Trzeba mu zrobić zastrzyk. Prześpi całą dobę, a przez ten czas odnajdziemy gdzieś zielony mirażyk i podrzucimy ten skarb jego rodzicom.
– Taki świat nie ma prawa istnieć – warknął ze złością Alik, oczy go już nie bolały. – Nawet w stadzie wilków panuje większa przyjaźń a ci tutaj to jak pająki albo skorpiony. Trzeba ich wychowywać na nowo. Od tego momentu, gdy im zaczynają podawać smoczki z kaszką.
– Ich nie da się na nowo wychować – powiedział Kapitan – cykle biologiczne zostały zaprogramowane całe tysiąclecia temu, na całe tysiąclecia w przyszłości.
– W takim razie trzeba zniszczyć ten program.
– Jak?
Alik milczał.
– Nie wiesz? Ja także nie wiem. I nie jestem jeszcze gotów do drugiego spotkania z Nauczycielem.
– Trzeba się stąd wynosić – stwierdził Mały. – Niczego ich nie nauczymy i sami także niczego się nie nauczymy… Zbyt zagmatwana jest ta ich nauka i nie wiadomo, gdzie początek, gdzie koniec nitki w tym kłębku.
Kapitan i Bibl popatrzyli po sobie: przecież oni wiedzieli więcej niż tamci. „Chyba mimo wszystko jeszcze za wcześnie wyciągać wnioski, Bibl” – powiedziało spojrzenie Kapitana. Bibl uśmiechnął się: „Mamy jeszcze jutrzejszy dzień”. A na głos powiedział:
– Dla mnie jeszcze nie całkiem jasna jest rola, jaką odgrywa tu Błękitne Miasto. A to, wydaje mi się, najważniejsze ogniwo w naszyjniku Hedony.
– Dowiemy się jutro – podsumował Kapitan.
– Kto? – zaniepokoił się Alik.
– I ty również. Wszyscy czterej. Dlatego właśnie poleciłem, żeby nikt nie zdejmował hełmów aż do jutrzejszego spotkania. Oni tam nie posiadają zdolności telepatycznych i hełmy są niezbędne jako środek porozumiewania się. Pomagają im poznać nasz język. Nawet to, co teraz myślimy i co będziemy myśleć do dnia jutrzejszego, wszystko to utrwalą, rozszyfrują i przekażą im nasze hełmy.
– Kolektor językowej informacji – uściślił Bibl.
Rozdział VI
W plazmowej dżungli. Drugi krąg cywilizacji.
Cytrynowożółty chodnik miał ich doprowadzić do celu.
– Ten? – Alik zrobił krok do przodu i natychmiast cofnął się powstrzymany spojrzeniem Bibla.
– Nie, nie ten. Poczekamy.
Stali przy samej granicy Błękitnego Miasta, tam gdzie chodniki – „ulice” błyskawicznie zjawiały się i odpływały w kolorowy zamęt przedziwnych form architektonicznych. Miasto piętrzyło się ku niebu piramidą płaszczyzn, której szczyt, jak Ewerest, ginął w gęstej niebieskawej mgle. „Ulice”, które przepełzały u podnóża piramidy, nie miały wyraźnie zarysowanych granic. Na pierwszym planie widniała kolorowa taśma chodnika, bez zazębień i zgrubień, w dalszej perspektywie – ciemne otwory tuneli i połyskliwy taniec licho wie czego. Niektóre chodniki pełzły długo i powoli, omijając podnóże, inne wpadały do najbliższego tunelu albo jak węże wpełzały na wiszące bez żadnych podpór płaszczyzny poziomów. Wszystko wyglądało tak, jak wtedy, kiedy w tym samym miejscu, stali zamyśleni Bibl i Kapitan, z tą tylko różnicą, że teraz czekali na jeden jedyny określony chodnik – „ulicę”.
– Oto on – powiedział Kapitan.
Taśma o jadowicie cytrynowej barwie dość szybko podpełzła pod ich stopy. Kapitan wszedł na nią pierwszy, za nim drżący z ciekawości Alik, powolny Mały i zamykający pochód Bibl, który dwa razy uważnie popatrzył, zanim stąpnął na pełznący chodnik.
Tym razem plastik nie opadł pod ciężarem czterech ludzi, tylko ugiął się lekko. Ulica przepłynęła jakieś dwanaście metrów skrajem czarne pustyni i zakręciła w przejście pomiędzy szklistymi „ścianami”. Za nimi w przezroczystych, nie stykających się ze sobą przestrzeniach, przelewało się coś najwyraźniej bardzo jaskrawego, ponieważ ciemne szkliwo „ścian” w niewielkim tylko stopniu tłumiło tę jaskrawość.