Po kolacji, przed snem, przeprowadzili krótką naradę – pierwszą na tej planecie. Alik powtórzył opowieść o brodatych niemowlakach; starając się przypomnieć sobie każdy drobiazg. „Jak najwięcej szczegółów! – domagał się Kapitan. – Kolor, kształt, przyczyny, skutki, wszystko, co dało się zapamiętać”. Słuchał nie przerywając, tylko chwilami wtrącał korygujące uwagi albo dawał wyraz niezadowoleniu. „Nie zaobserwowaliście, skąd prowadzą węże z odżywką do tego dziecięcego żłobka? Nie? Szkoda?” Obejrzawszy „bicz”, wypuścił promyk aż pod sufit, podstawił rękę, skrzywił się i orzekł: „Broń. Należy przypuszczać, że nie jest śmiercionośna, inaczej nie dawaliby jej dzieciom”. Na replikę Bibla: „Dlaczego dzieciom?” Kapitan odpowiedział, uprzedzając Alika: „Dlatego, że dorosłych nie widzieli”. Bardzo się zdziwił, że Mały i Alik przedzierając się do „Portosa”, użyli granatów. „A pasy? Jeden skok i wasze świece dymne nie byłyby potrzebne”. Mały i Alik milczeli, zmieszani: zapomnieli „pasów” na stacji. Te odrzutowe „pasy”, bez których obecnie nie mógł się obejść żaden sportowiec czy turysta, były wynalezione na Ziemi jeszcze w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Wyposażone w dość ciężki silnik turboodrzutowy pozwalały wykonywać skoki na odległość od pięćdziesięciu do dwustu metrów. Przez sto lat udoskonalano je. Silnik turboodrzutowy zastąpiono grawitacyjnym, zmniejszonym do rozmiarów niewielkiej klamry na plecach. Dzięki temu skoki przekształciły się w swobodny lot. Jednym ruchem ciała można było zmienić kierunek, ale to właśnie spowodowało, że „pasy” nie znalazły zastosowania jako masowy środek transportu. Na początku dwudziestego pierwszego wieku były one równie popularne jak motocykle sto lat wcześniej.
Umiejętność posługiwania się „pasami” była dla każdego kosmonauty sprawą elementarną, i Alik doskonale rozumiał, że korzystając z „pasów” zobaczyliby i dowiedzieliby się o wiele więcej. Kapitan i Bibl znajdowali się w lepszym położeniu: ich podróż można było zaplanować i zadecydować, co wziąć, co zostawić, jakie przyrządy, jakie narzędzia, jaką broń.
– Promienniki bierzemy – zadecydował Kapitan – ale będziemy ich używać tylko w wypadku skrajnej konieczności. I nigdy przeciwko dzieciom…
– A jeżeli trafiliśmy do kosmicznego Brobdingnag – zauważył Alik. – Jeżeli tak właśnie wyglądają tu niemowlęta, to – dorastając zamieniają się w wielkoludy?
– Nawet wtedy promiennik to ostateczność: Tylko w przypadku, kiedy w żaden inny sposób nie da się uniknąć niebezpieczeństwa. Sądzę, że wystarczą nam „pasy”, granaty dymne i pneumoosłony.
– Prawdę powiedziawszy jeszcze ani razu nie miałem w ręku tego cudeńka – przyznał Bibl.
– Spróbuj. Trzymaj środkowy palec na spuście i to wszystko. Falą spotkaniową odbija wszystko, od kamienia poczynając a na pocisku kończąc. Każde zwierzę połamie nogi skacząc na ciebie.
Mały nie omieszkał przypomnieć Kapitanowi:
– Nie zapomnij bransolety z przyborami zewnętrznego włączania i wyłączania osłony wozu. To zasada numer jeden: opuszczony pojazd zostaje zabezpieczony przed jakąkolwiek działalnością z zewnątrz. Pamiętasz, jak zginęła druga ekspedycja na Prokli?
Kapitan skrzywił się:
– Nie kracz. Jesteśmy uzbrojeni i możemy się niczego nie obawiać, człowieka, ani przyrody. Ani zera absolutnego, ani absolutnej próżni, ani plazmy. Niebezpieczne jest co innego – przesunięcie faz. Wejścia i wyjścia. Nie wiemy, kiedy się otwierają, jak się otwierają, po co i dlaczego.
W czarną pochyloną taflę okna – siedzieli w pokoju Doka – wbiła się nagle wąska klinga światła. Nie błyskawica, która rozpala się przecinając niebo, ani ślad meteoru powoli rozpływający się w czerni gwiezdnej kopuły. Gdzieś daleko, chyba pod horyzontem, jakby rozchyliła się przesłona nocy wpuszczając pasmo zorzy. W jej białym, prawie dziennym świetle widniało coś przypominającego jakby przymglone kontury nic znanego miasta.
Obraz ten trwał chyba minutę, nie dłużej, i rozpłynął się w nocy, ja zalany tuszem rysunek.
– Miraż? – zdziwił się Mały. – Ale dlaczego w nocy? Przecież teraz wszystkie pięć słońc są po drugiej stronie planety.
– Może odblask?
– Czego?
Alik zmieszał się, ukradkiem spojrzał na Kapitana. Ale ten milczał. Bibl ciągle gryzł słomkę do koktajlu.
– Najprawdopodobniej przemieszczenie faz ma miejsce również w nocy – zasugerował. – A jeżeli uwzględnić różnicę w czasie, która być dość znaczna, to u nas jest noc, a u nich dzień.
– Gdzie „u nich” i co za „oni”?
– Możliwe, że tu jest kilka cywilizacji. W każdej fazie inna.
– Kończyć rozmówki – uciął Kapitan. – Spać! Dość na dziś!
– Nie, nie dość! – Alik zawołał to po chłopięcemu dźwięcznym głosem. – Nie wciągnęliśmy flagi na maszt stacji – zakończył patrząc na Kapitana.
Kapitan nawet się nie uśmiechnął, tylko po prostu powiedział:
– Zuch z ciebie.
– Na dworze ciemno – wyraził wątpliwość Mały.
– To rozpalimy ognisko!
– Z czego? Z plastiku?
– Znajdziemy jakieś kawałki drewna. Człowiek nawet w kosmos taszczy ze sobą coś drewnianego.
Zaimprowizowane ognisko zapłonęło, odbijając się w czarnym zwierciadle kamieni. Jego płomień spotęgowany odbiciem oświecił znajomą wszystkim Ziemianom flagę ONZ, flagę już od dawna naprawdę zjednoczonych narodów.
– To wszystko – powiedział Kapitan. – „Hedona 3” wywiesiła flagę.
Rozdział V
Gra „granatowych” i „błękitnych”. Katastrofa.
Tym razem miraż uciekał, przechodząc w nicość. Najpierw znikał do połowy, potem widać było tylko wąski, zielony sierp, aż wreszcie „Portos” przelatywał przez zwyczajną już przestrzeń pustyni, nie napotykając niczego zielonego – ani krzaczka, ani trawki. Bo i cóż zresztą mogło wyrosnąć na stopionym czarnym kamieniu?
– Nie szczęści się nam – zauważył Bibl. – I zupełnie nie rozumiem, dlaczego czasami miraż posuwa się do przodu, a kiedy indziej ucieka?
– To chyba jest niezależne od nas. „Wejścia” i „wyjścia” w mirażach są podporządkowane jakimś ich prawom. A nasz „Portos”, szczególnie przy większej prędkości, niesie z sobą część naszej czasoprzestrzeni, jakąś przylegającą mikrowarstwę. Kiedy warstwa ta różni się strukturą od międzyfazowych łączy, „wejście” zamyka się. A może jest jakieś inne wyjaśnienie – westchnął Kapitan.
Rzeczywiście, jakie inne wyjaśnienia można było zaproponować w tym królestwie niezwykłości! Pięć różnokolorowych słońc na niebie, pięć różnych światów na planecie. Wędrujące stogi z furtką – szczeliną do jakiegoś kraju Po-Drugiej-Stronie-Lustra. Brodate niemowlaki o stopkach wielkoluda i ssące mleczko z węży strażackich.
– Jeżeli niemowlę ma dwa metry wzrostu – przypomniał Kapitan hipotezę Alika – to w wieku dojrzałym dojdzie do dziesięciu metrów. A więc to jednak jest jakieś swiftowskie Brobdingnag w kosmosie.
– Wątpię – nie zgadzał się Bibl. – We wszystkich fazach jest jednakowa grawitacja, zbliżona do ziemskiej. Gigantyczny wzrost i waga byłyby dla humanoidów wyjątkowo uciążliwe. Możliwe, że tutejsza bioewolucja nie jest odbiciem ziemskiej, ale nie sądzę, żeby zbytnio się od niej różniła. Problem polega na czymś innym.
– Zaraz się dowiemy.
Rozłożysta fontanna czystego, zielonego płomienia to wznosząc się, to opadając tryskała bezpośrednio z czarnych kamieni w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów przed pojazdem, nie zdradzając najmniejszej ochoty zgasnąć lub zmniejszyć się. Fontanna nie sięgała wyżej niż do wysokości jednopiętrowego domu, ale też nie opadała niżej parteru, pozwalając „Portosowi” swobodnie przejść przez szczelinę. Mętnawoszara, zasłaniała jak kurtyna tajemnice kryjącego się za nią świata. Ani Kapitan, ani Bibl nie byli w stanie odpowiedzieć, czy była to ściana, czy obłok, czy też mgła zalegająca w kotlinie, ale, co najważniejsze, szczelina nie zniknęła przy zbliżeniu pojazdu. I Kapitan zdecydował się. Włączył detektor, który w przypadku zderzenia z przeszkodą nie do przebycia odrzuciłby maszynę wstecz, i podobny do żółwia „Portos” ruszył taranem w sam środek dziwnej mgły.