Mały pojmował Alika z trudnością. Niełatwo mu było ogarnąć złożoność, w dodatku tak dziwacznie przesuniętych, wzajemnych stosunków czasu i przestrzeni.
– Coś w rodzaju przecinających się czasów? – spytał.
– W pewnym stopniu, tak. Ale w granicach pętli.
– A wokoło w mieście?
– To samo. Miasto to drobna część przestrzeni świata, a kwant czasu to cały wszechświat zamknięty w najmniejszej chwili. Cud Jozuego i tyle.
Alik żartował z poszarzałą, jakby zakurzoną twarzą. Małemu zrobiło się go nawet żal i zapytał z niezwykłym u niego ciepłem w głosie:
– I długo tak pociągniemy, stary?
– Co mamy – piwo i kanapki? No to sobie policz.
– A czy w mieście nic się nie znajdzie?
Mały powiedział to machinalnie, bez zastanowienia. Alik tak to też zrozumiał. Tylko zapytał, zamyślony:
– W mieście? Ale jak wyjdziemy? Chyba tylko wtedy, jeżeli gdzieś jest otwarte okno.
– A w umywalni? Zapomniałeś?
Z otwartego okna umywalni wydostali się na asfaltową dróżkę, która prowadziła do bramy na ulicę. Na szczęście brama była otwarta i duża ciężarówka jak żelazny mamut zamarła na podjeździe. Mały zastukał w okienko koło kierowcy, ale ten nawet nie drgnął.
– Daj spokój – powiedział mu do ucha Alik. – On cię nie widzi.
Nikt ich nie widział, ale oni mogli zobaczyć niedzielny poranek miasta. Był on podobny do migawkowej fotografii, na której utrwalono jeden moment życia. Wyciągnęły się z balkonu ręce dziewczyny wytrzepującej prześcieradło. Wydęło się, jak żagiel i zastygło razem z nią. Na skrzyżowaniu, przed kolumną samochodów na poduszkach powietrznych płonęło czerwone światło. Kiedy zmieni się na zielone? Przechodni nie było, tylko chłopczyk, chyba dziesięcioletni, skoczył z krawędzi chodnika na jezdnię, próbując schwycić wypuszczoną z rąk i już uciekającą w górę nitkę balonu. Był to drugi cud, jaki zobaczyli po tej zeszklonej wodzie. Chłopiec wisiał w powietrzu z podkurczonymi kolanami i wyciągniętą do góry ręką, nie opadając i nie unosząc się. Jego niebieskie oczy, żywe, nawet niesenne, zarejestrowały tylko jedno – żarliwe pragnienie schwycenia wymykającego się koniuszka nitki. Tylko centymetr, nie więcej, dzielił ją od wyciągniętych palców. A jeszcze wyżej wisiał fioletowy balon, podobny do pąku fantastycznie wielkiego tulipana, który jednak nie rozwinął się w tej bezwietrznej, niemej ciszy. Ominęli w milczeniu żywy posąg lecącego chłopca, bojąc się go dotknąć, a Mały złapał koniec nitki i pociągnął ją do stołu. Balon stawiał opór, ale opuścił się, tylko nitka okazała się twarda i nie dająca się zgiąć jak stalowy pręcik. Mały położył ją pod kątem do trotuaru w taki sposób, że balon znalazł się przed twarzą chłopca tak, żeby ten mógł go schwycić w chwili, gdy czas ruszy ze swego martwego punktu. Ale czas się nie poruszył i balon znowu zastygł, nie kołysząc się na swej, teraz leżącej ukośnie nitce-druciku.
– Dlaczego? – spytał Mały.
Alik go nie usłyszał, ale pytanie zrozumiał i odpowiedział znowu przyłożywszy usta do ucha kolegi.
– Rozmawiać będziemy tylko wtedy, kiedy nasze pola temporalne będą się stykały i fale dźwiękowe nie wygasną. Zrozumiałeś? A balon opuścił się dlatego, że nie ma spójności z otaczającym go ośrodkiem i siła naszych mięśni wystarczy, żeby go przemieścić.
Mały krzyknął mu w ucho:
– A więc wystarczy jej, żeby przemieścić parę butelek oranżady!
– Możliwe. Ale skąd?
– Choćby z kawiarni naprzeciwko. Już jest otwarta, w każdym razie drzwi. I nawet chleb przywieźli.
Przy wejściu do kawiarni na przeciwległej stronie ulicy rzeczywiście stała ciężarówka z chlebem. Kilka otwartych skrzynek było już ustawionych na chodniku. Niedaleko, z taką samą skrzynką na plecach, zamarł bezsensownie wyciągnąwszy nogę człowiek w białej kurtce kelnera.
– Nie próbuj go popchnąć albo zdjąć skrzynkę – uprzedził Alik.
– Po co? Wezmę po prostu to, co mi jest potrzebne. Przecież nie możemy zdechnąć z głodu z powodu tej katastrofy kosmicznej.
Iść było trudno, zupełnie jak pod górę pod wiatr, ale Małego to nie zrażało. Przebiegł ulicę i wziął z otwartej skrzynki bułkę. Kiedy Alik podszedł do niego, Mały oglądał ją uważnie i ze zdziwieniem, jak rzadki eksponat muzealny.
– No i co? – poruszył ustami Alik.
Mały zamiast odpowiedzieć, postukał bułką o ściankę skrzynki. Dźwięku nie usłyszeli. Potem dźgnął ją palcem, ale na jej rumianej skórce nie pozostał nawet żaden ślad.
Alik bezdźwięcznie kłapnął zębami, jakby podpowiadając koledze następną czynność. Mały ostrożnie uniósł bułkę do ust, spróbował ją ugryźć i z wściekłością cisnął ją na ulicę. Normalnie znalazłaby się na przeciwległej stronie, ale teraz, zupełnie jak zahamowana, zawisła w powietrzu jakieś półtora metra od niego.
Potem krzyczeli sobie nawzajem w ucho, śmiesznie przekręcając głowy.
– Dlaczego nie spada?
– Grawitacja to też ruch.
– Ale dlaczego zatrzymała się tak blisko?
– Na więcej nie starczyło ci siły.
– Dobrze, że zęba nie złamałem.
– Gdybyś żył z prędkością światła, miałbyś wrażenie, że jest tylko odrobinę czerstwa.
– A więc, według ciebie, z oranżadą też się nie uda?
– Jak otworzysz butelkę?
– Wezmę kamyk, taki dwudziestokilogramowy i łupnę.
– Może uda ci się ją rozbić, ale nie wypijesz.
– Mogę wyssać.
– No to przypomnij sobie strumień – sopel w umywalni. Dużo byś mógł z niego wyssać?
– Wiesz co – nie powiedział, ale wychrypiał Mały – jeżeli mamy zdychać, to lepiej w domu!
Wrócili do dyspozytorni akceleratora oddychając ciężko jak alpiniści na ostatnich metrach podejścia. Mały ledwo wystękał:
– Ale dróżka!
– Droga długa jak kwant – uściślił Alik.
Mały sięgnął w milczeniu do plecaka, wyciągnął piwo, kanapki, i wszystko to zostało zlikwidowane natychmiast i bez namysłu. Bo czy owak głód zawsze zjawia się bez zapowiedzi.
Był to ostatni aforyzm wypowiedziany tego niezwykłego poranka przez Małego. I nagle znowu coś się zdarzyło, ale nie od razu uzmysłowił sobie, co to takiego.
Cicho, ukradkiem włączyły się przybory. Martwy, znajomy huk wpływał do sali, jak szum przyboju do pokoju nadmorskiego hotelu.
Alik machinalnie spojrzał na wskazówkę licznika prędkości. Znowu tkwiła przed zerem.
Poprzez normalne tło dźwiękowe wyraźnie przebijał się odgłos, szum płynącej z kranu wody.
– Wiesz, stary, mam wrażenie, że mimo wszystko przeskoczyliśmy te pętlę – powiedział Alik i poprzez kłębiącą się nad nim liliową mgłę zobaczył twarz Bibla.
Rozdział IV
Pojedynek. Nie ma liliowego słońca.
Zdarzyło się to przy drugim śniadaniu, po tym, jak Alik przekazał na Ziemię kolejny komunikat.
– Diabli wiedzą, co to takiego! Dziurawimy przestrzeń laserem, nauczyliśmy się odbierać i przyjmować fotonowe telegramy, a kawę parzymy tak samo, jak sto lat temu: ekspres, palnik i mleko skondensowane – filozofował.
– A ty byś chciał jak w Aorze – złośliwie dorzucił Mały – raz, dwa, przekręciłeś się na brzuch, kichnąłeś, i gorąca kawa pod samym nosem.
– Stop – zarządził Kapitan – cisza!
Wszyscy zamilkli, wpatrując się w jego napiętą twarz. Zacisnął zęby, jego twarz zastygła. Oczy patrzyły przed siebie. Przysłuchiwał się czemuś.
– Tak – powiedział, nie zwracając się do nikogo. – Zrozumiałe. Tylko Bibl i ja. Powtarzam: pojazd zostawimy na otwartym miejscu w polu ochronnym. Wchodzimy i wychodzimy, dając myślowy rozkaz. To wszystko. – Popatrzył na zaskoczone twarze kolegów. – Mały, szykuj „Portosa”, jadę razem z Biblem. A ty i Alik ochraniacie stację, wszystko może się przydarzyć.
– Przecież nic się nie stało, kiedy byliśmy w Nirwanie – z niezadowoleniem zaprotestował Alik.
Mały delikatnie stuknął go palcem w tył głowy:
– Rozkazy wykonuje się bez dyskusji. Dla mnie, na przykład, wszystko jest jasne. Kapitan jedzie dlatego, bo jest Kapitanem. Bibl, bo jest socjologiem. A technik i fizyk Nauczycielowi nie są potrzebni.