Wtedy do eksperymentu przyłączył się Alik. Dotknął strumienia dłonią: gładki, śliski, ale nie do tego stopnia chłodny, żeby uznać go za lód. Szarpnął go rękami – nie przesunął się ani milimetr. Spróbował zakręcić kran – bezskutecznie: zerwany gwint albo zaklinowało pokrętło. W tym samym momencie przypomniał sobie o scyzoryku w kieszeni, otworzył ostrze i z rozmachem rąbnął nim po zastygłym, nieprawdopodobnym strumieniu. Scyzoryk odskoczył jak od żeliwnej balustrady, a na szklistym soplu nie pojawiło się nawet zadrapanie. Nie poddał się również próbom przewiercenia go ostrzem, zadrapania czy ścięcia strużyny. Albo nie była to woda, albo zaszło coś, co zmieniło jej strukturę.
Nawet nie próbując mówić, Alik wrócił do pulpitu. Mały w milczeniu ruszył za nim. I nagle powiedział wyraźnie i słyszalnie:
– Jakoś lżej oddychać, prawda?
– Aha – machinalnie przytaknął Alik i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że dźwięk i słuch wróciły.
Rzeczywiście łatwiej tu oddychać niż w umywalni.
– Iść też było trudno – dodał – coś przeszkadzało.
– Jakby przeciwny wiatr – potwierdził Mały.
Zrobił kilka kroków w stronę ściany, kilka razy westchnął i bezdźwięcznie poruszył ustami.
– Nie słyszę – oznajmił Alik i pokazał na uszy. Mały podszedł bliżej i krzyknął:
– A teraz słyszysz?
– Nie wrzeszcz.
– Przecież tam – wskazał na miejsce, w którym znajdował się przed chwilą – również wrzeszczałem.
Alik zamyślił się.
– Coś tłumi dźwięk. Trzeba popatrzeć, gdzie. Pójdziemy sobie naprzeciw spiralą, oddalając się od środka. Co dwa kroki odzywamy się do siebie.
Już pierwszy sprawdzian wykazał, że dźwięk rzeczywiście wygasa gdzieś poza granicami stosunkowo niewielkiej, kilkadziesiąt metrów liczącej przestrzeni, przy czym wygasa nie stopniowo, a od razu, jakby odcięty niewidzialną i nieprzenikliwą dla fal dźwiękowych przegrodą. W odległości pięciu, a niekiedy dziesięciu metrów od pulpitu można było rozmawiać, lecz kiedy zrobiło się krok do tyłu, natychmiast zmieniało się w aktora niemego filmu. I od razu trudniej było się poruszać i oddychać, zupełnie jakby naprzeciw wiał nieodczuwalny, ale silny wiatr.
– Rozumiesz coś z tego? – spytał Mały. – Co wytwarza tę granicę? Przecież istnieje. I nie tylko dla fal dźwiękowych. Widzisz ten kawałek papieru? Rzuciłem go godzinę temu, kiedy rozwijałem kanapki. Leży akurat na granicy. Zwróciłem na niego uwagę jeszcze w czasie sprawdzianu. A teraz popatrz.
Podszedł do rzuconego papieru i dotknął jego brzegu zwróconego w stronę ściany. Papier nie przesunął się z miejsca, nawet nie drgnął.
– Jak z żelaza. Nie sposób go zgiąć – uśmiechnął się Mały. – A teraz popatrz tutaj.
Dotknął drugiego, bliższego brzegu. Papier odpadł jak odcięty brzytwą, równo i bez postrzępień.
Druga połowa pozostała za niewidzialną granicą w tym samym położeniu.
Alik milczał. Mogło się wydawać, że doświadczenie z kawałkiem papieru nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Myślał o czymś innym, najwidoczniej ważniejszym. Mały, nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszył ramionami i jeszcze raz obszedł pulpity sterownicze, potem usiadł i zrzucił na podłogę figury szachowe.
– Cała automatyka wysiadła – powiedział. – Całe zdalne sterowanie. Zupełnie. Praktycznie biorąc akceleratora już nie ma. – Milczał przez chwilę i rzucił w przestrzeń. – I jeszcze jedno: prądu nie ma, a jednak lampki się świecą.
– Nie widzę w tym żadnej sprzeczności – odparł Alik.
– Światło bez prądu?
– Ruch każdej masy, w najkrótszym, zbliżonym do zera ułamku sekundy jest przez nas odbierany jako stan spoczynku. Wszystko jakby się, zatrzymało, w tym również i światło. Ale my je widzimy.
– Twój zbliżający się do zera ułamek sekundy zbliża się już do jedynki. – Mały demonstracyjnie postukał palcem po szkiełku zegarka. – Zegareczek idzie. Cyka.
– Ale nie tam – zagadkowo stwierdził Alik, wskazawszy głową w głąb sali.
– A gdzie? W innym świecie?
– W innym czasie.
Mały wstał i podszedł do pulpitu, za którym siedział Alik.
– Czyś ty przypadkiem nie oszalał?
Alik nie odpowiedział, tylko wskazał niewielki cyferblat, na którym wskazówka lekko drżała na drugiej podziałce od zera. Mały wiedział, że zero na tym liczniku oznaczało prędkość światła, a podziałki – trylionowe części sekundy. Wskazówka, która zazwyczaj zatrzymywała o jedną, dwie podziałki przed zerem, teraz minęła je, minąwszy to, czego, minąć nie można było. „Pod” przekształciło się w „nad”.
– Prędzej niż światło – prawie nabożnie wyszeptał Mały, co już samo przez się było dla niego czymś niezwykłym. – A więc to prawda! Teraz będzie odnaleziony nie tylko T.
Alik w dalszym ciągu w zamyśleniu patrzył na drżącą wskazówkę.
– Nie wiem – odparł niepewnie. – Może „bariera świetlna” to granica z „dwoma stronami”? Może to już prędkość ujemna? Może prędkość nie wzrasta, ale maleje w miarę oddalania się od bariery?
Prawdę mówiąc, Mały niczego nie zrozumiał. Zapytał tylko:
– Dlaczego wszystko się zatrzymało?
– Wyjaśniłbym to tak… – Alik uważnie dobierał słowa. – Mówiąc w uproszczeniu: czas to linia prosta, powiedzmy, w kartezjańskich koordynatach. Na barierze świetlnej, z niewiadomych przyczyn, czas jakby się zakrzywiał tworząc pętlę, odrostek od ogólnej prostej. Ta pętla zaczyna się i kończy na wykresie w jednym punkcie, w jednym momencie. No i teraz właśnie obserwujemy ten moment, mgnienie, chwilę, nazywaj to, jak sobie chcesz, jednym słowem, kwant czasu.
– Kwant to nie moment.
– Przecież mówiłem w uproszczeniu: i o wykresie, i o kwancie. Chodzi tu o najmniejszą jednostkę. Umownie: okres, który potrzebuje światło, aby pokonać średnicę jądra atomu. Albo jakiś inny okres, skąd mogę wiedzieć! Można tu przyjąć i setne, i tysięczne części tej długości. Okazało się, że czas, który jeszcze przez Łobaczewskiego uważany był za miernik wszelkiego ruchu, jakby zamierał, przybliżając się nieskończenie blisko do zera. Oto, dlaczego wszystko się zatrzymało – dla nas, oczywiście, tylko dla nas! – prąd w przewodach, wiązki protonów w akceleratorze, no i twoja woda w kranie. Po prostu: zatrzymał się czas, zatrzymał się ruch.
– Przecież my się poruszamy i nasz czas także biegnie…
– Gdzie? W cząsteczce naszego czasu, w tej właśnie pętli. Z jakichś przyczyn, wynikających z pracy akceleratora, oderwaliśmy się od podstawowego czasu i poruszamy się w swoim. Będzie to trwało dopóty, dopóki pętla się nie zamknie, nie wróci do tego samego momentu, w którym się zaczęła. Ale jaki jest jej okres – godzina, doba, stulecie, tego określić nie potrafię. Zresztą, nawiasem mówiąc, geometryczne, przestrzenne parametry naszej pętli pokrywają się z tą częścią akceleratora, której z jakichś powodów proces nie objął.
– Przecież możemy żyć i poruszać się również i poza jego granicami? Wygląda na to, że wnosimy wraz ze sobą nasze własne pole czasowe i przestrzenne, które nazwałby temporalnym, słowem, cząsteczkę naszej czasoprzestrzeni, która funkcjonuje opierając się na własnych prawach. Nie podejmuję się określić ekstremów tego pola: najprawdopodobniej określane są one naszymi parametrami – wzrostem, pojemnością klatki piersiowej, napięciem mięśni, wagą, wilgotnością skóry.
– Ale jak możemy oddychać w ośrodku pozbawionym powietrza?
– Dlaczego pozbawionym? Przechodzimy przezeń w okresie najmniejszej prędkości poruszania się jego wyładowanych cząsteczek. Mówiąc w uproszczeniu, po prostu rozsuwamy je, a gigantyczna różnica prędkości stykających się przy tym cząsteczek powietrza nie może nie odnawiać masy spoczynku. Wymiana tlenowa jest minimalna, ale mimo wszystko pozwala oddychać.
– Jesteśmy mocni, a z wodą nie możemy sobie dać rady.
– Przecież siła nie zależy od czasu. W przeciągu dwóch, trzech wyciśniesz sztangę, ale wykonuj tę czynność godzinę, to co ci z wyjdzie? Podchodziliśmy do zastygłego strumienia z miarami czasu, a należałoby przezwyciężyć spójność jego cząsteczek.