Śruba krateru wyniosła Fiu na powierzchnię. Jak poprzednio był niewzruszony, cichy i nie zdradzał zaciekawienia. Wyprowadzając gości na skraj czarnej pustyni, dawał im ostatnie wskazówki:
– Z Nauczycielem spotkacie się tak, jak się umówiliście. Tylko nie zdejmujcie hełmów podczas rozmowy. To dla nas nadzwyczaj ważne. Wiele dyskutujemy i myślimy o waszych słowach.
– A jeżeli już się nie zobaczymy? – zapytał Kapitan.
– Musimy się zobaczyć. Przecież jest sposób, wystarczy tylko nas wezwać.
– Hełmy?
– Hełmy. Sygnał zostanie przyjęty o dowolnej porze.
Rozdział II
Opowiadanie Bibla. W ślad za Alicją.
Pierwszy opowiadał Bibl.
– Kiedy przeszliśmy przez drugą salę, nie myślałem o eksperymencie. Nie podniecały mnie marzenia magów i sirgów. Ale, najwidoczniej, jednakowa dostępność, zagadkowość otwartych drzwi w nieznane, nasunęły mi jedną koncepcję. Właściwie przypomniały mi ją – po raz pierwszy pomyślałem o tym jakieś dziesięć, dwanaście lat temu. Jeszcze nie pracowałem w Służbie Kosmicznej, prowadziłem wykłady i pisałem książki – no, po prostu zajmowałem się tym, czym zazwyczaj zajmują się młodzi, dobrze zapowiadający się naukowcy. Nie miałem wtedy jeszcze ani jednego siwego włosa, ani specjalnych niepokojów, czy zmartwień, ot dwanaście godzin pracy i zagwarantowane prawnie życie na luzie w czasie kolejnego weekendu.
To było w lecie – w czerwcu czy w lipcu. Już w piątek wieczorem zaczyna człowieka ogarniać chęć wyruszenia na brzeg morza, czy nad jakieś jeziorko. Właśnie w jeden z takich piątków zadzwonił do mnie Oleg, Mały go pamięta, wtedy jeszcze pasjonował się bezśmigłowymi helikopterami.
„Jedźmy do Roberta – zaproponował. – Ma dom w Mieszczorze. Nie w rezerwacie, lecz obok, w wiosce. Jedzie się parę minut, a przyjemności całe trzy dni: w poniedziałek przecież nie masz wykładów. U Roberta wszystko jest, jak trzeba: stół i domek – pomnik starej architektury drewnianej, kupa nowych obrazów na kolejną wystawę i żadnych kobiet, oprócz gospodyni. Pójdziemy na ryby, poopalamy się, zagramy roberka. Ja, ty, on i Hofman ze służby zdrowia”.
– A co to takiego roberek? – spytał Alik.
– Była kiedyś taka gra – odpowiedział Mały – teraz już zapomniana.
– Do Roberta dostaliśmy się śmigłowcem w ciągu pół godziny – kontynuował Bibl. – „Pomnik dawnej architektury drewnianej” okazał się normalną, rosyjską chatą, jedną z niewielu, jakie ocalały w wiosce. Dobę spędziliśmy nad Czarnym Jeziorem w rezerwacie, a pod wieczór w niedzielę siedliśmy do roberka. Przyznam się szczerze, że nie bardzo lubiłem w ten sposób zabijać czas, ale przecież trudno mi było wykręcać się od gry, skoro się już na nią zgodziłem.
Siedzieliśmy w dużym, na wpół pustym pokoju, oklejonym jadowicie zielonymi tapetami. Robert domyślił się, że trzeba je poprzykrywać, porozwieszał więc gdzie tylko można swoje obrazy malowane w stylu późnego impresjonizmu, który wtedy zaczynał wchodzić w modę. W kącie stały byle jak złożone blejtramy i zwinięte w rurkę płótna, a przy oknie, bezpośrednio na tapetach, wymalowane były wąskie drzwi – zrobione „pod drzewo”, czerwonobrązowe, z oczkami sęczków na framugach, nawet z nierównymi zaciekami farby. Wydawało się, że nie zdążyła jeszcze wyschnąć, lekko połyskiwała jak żywica na sośnie. Jakże myląca może być niekiedy gra światła: moja dłoń napotkała tylko szorstką warstwę olejnej farby na gładkiej powierzchni zielonych tapet.
„To także na wystawę? – spytałem z ironią. – Do działu fresków i witraży?”
„To nie ja – odparł obojętnie Robert. – Zostało po poprzednim lokatorze”.
„Też malarz?”
„Nie, uczony. Zdaje się, że fizyk. Pracował w jakimś instytucie, a tu – wypoczywał. Oczywiście, po swojemu: pół na pół z nauką. Tutejsi mówili, że ciągle szukał drzwi do antyświata”.
„No i znalazł – roześmiał się Oleg – zupełnie niezłe, tyle że się nie otwierają”.
„Dlaczego nie otwierają się? – Robert mówił poważnie, tylko oczy mu się śmiały. – Raz się otworzyły”. „Kiedy?”
„Kiedy się zdecydował popatrzeć na ten swój antyświat”.
„No i co zobaczył?”
„Nie wiem. Nikomu o tym nie opowiadał”.
„Gadanie”.
„Być może – Robert wzruszył ramionami i dodał niechętnie:, – Zginął w katastrofie lotniczej trzy miesiące temu”.
Zamilkliśmy. Karty zostały rozdane. Popatrzyłem: blotki. Pas, powiadam, a z głowy nie wychodzi mi dopiero co usłyszana historia. Dziwny przypadek uczonego, który otworzył i zamknął okno do antyświata. Anegdotka wymyślona przez miejscowego dowcipnisia albo sprytną gospodynię letniska: przecież pokój z tajemnicą. Wart jest więcej. A jeżeli gospodyni nie skłamała? Może uczony rzeczywiście otworzył te narysowane drzwi? I jak otworzył? Kluczem? Bzdura. „Co się z tobą dzieje?” – spytał Robert. „Zaintrygowałeś mnie tymi drzwiami. Nie bujałeś?” „Wersja gospodyni – obraził się malarz. – Chcesz, to wierz, nie chcesz, nie wierz”. „A co ona mówi?” Robert odłożył karty i zamyślił się.
„Lokator tego dnia nigdzie nie wychodził, z samego rana zamknął się na klucz, rozmawiał sam z sobą, a potem ucichł. Gospodyni woła na obiad, a on milczy. No to ona swoim kluczem otworzyła drzwi, patrzy, a w pokoju nikogo nie ma”. „Może wyszedł przez okno?”
„Wątpliwe. Okna wychodzą na podwórko. Od razu by zobaczyła”. „Gdzie się więc podział?” – pytam.
Robert tylko ręce rozłożył. Dziwna sprawa, powiada. Okazuje się, że gospodyni znowu zajrzała do pokoju. A on tam we własnej osobie. „Co z panią się dzieje, wygląda pani tak, jakby pani ducha zobaczyła!” A ona do niego: „Nie wstyd to panu starej kobiecie takie figle płatać. Gdzie się pan, mój drogi, schował?” A on się uśmiecha. „Nigdzie, powiada, na spacer poszedłem”. – „Przez okno?” – pyta gospodyni, a ten się już śmieje. „Po co?” – powiada. – „Przez drzwi”. I pokazuje na ścianę, na której narysowane są drzwi. „Te?” – pytam.
„Niezupełnie. Tamte były bledsze. Tylko kontur zaznaczony. Ni to węglem, ni to atramentem. Potem je poprawiłem, żeby lepiej wyglądały”.
Robert zamilkł. Trudno było zgadnąć, żartował, czy też rzeczywiście wierzył w historię otwierających się drzwi w ścianie, za którą – wszyscy o tym wiedzieli – szumiał wilgotny od rosy ogródek i widniała wydeptana w trawie ścieżka, którą sami szliśmy jakieś pół godziny temu.
Właśnie przypomniała mi się ta historyjka i moja natrętna myśl: o wellsowskiej furteczce w ścianie, za którą znajduje się przymglony kraj dzieciństwa, niewyraźny świat bajek i mitów, nie podporządkowany trzeźwym ortodoksom i oschłym ludziom. I kiedy przechodziliśmy z panem, Kep, koło tych szklanych czy nieszklanych pudełek, nagle się zdecydowałem: zaryzykuję! Może właśnie teraz podarują mi to wejście do antyświata i będę w stanie powtórzyć doświadczenie nieznanego uczonego z Mieszczory. Skoczyłem do pudełka – pamiętam pański zaskoczony wyraz twarzy, Kapitanie – wyciągnąłem się wygodnie w powietrzu: wiszę, nie spadam. Zamknąłem oczy i natychmiast, bez zaćmień i niejasności, zobaczyłem wszystko takie, jakie było wtedy: pokój z jadowitozielonymi tapetami, bohomazy Roberta na ścianach i brązowo żyłkowane drzwi w ścianie. Już przestałem być Biblem z Hedony, żyłem tylko tą niespokojną chwilą.
„Co na stole?” – usłyszałem głos Hofmana.
„Siódemka i dziewiątka”.
Odsunąłem krzesło i wstałem.
„A ty dokąd?” – pytają mnie.
„W antyświat” – odpowiadam.
„Ukłony dla dziewczyn z antyświata”.
„Nie omieszkam przekazać” – śmieję się i lekko popycham drzwi tam, gdzie narysowana jest klamka. Drzwi, a może mi się to tylko wydało, poddały się naciskowi i zupełnie jakby ktoś mnie popchnął z tyłu, zrobiłem krok do przodu, odczuwając ten nieprzyjemny chłodek w żołądku, jaki zawsze pojawia się w chwili, gdy winda gwałtownie opada w ciemny szyb. Pomyślałem sobie, że właśnie wszedłem do takiej ciemnej i pustej windy, a może po prostu przymknąłem ze strachu i zdziwienia oczy: moje ciało niewytłumaczalnie lekko przeszło przez ścianę, zupełnie jakby rzeczywiście otworzyły się drzwi do drugiego pokoju. A przecież wiedziałem, że żadnych drzwi za tymi bazarowymi bohomazami na tapetach nie było.