– Serdecznie witamy w Aorze – powiedział Mały. – Fajne miasteczko, co?
Miasteczko rzeczywiście było niezwykłe. „Portos” stał na placu, który ze wszystkich stron otoczony był domami. Właściwie to specyficzne ziemskie słowo „dom” nie bardzo pasowało do dziwacznych budowli zamykających tę płaszczyznę. Proszę sobie wyobrazić pudełko bez dna i pokrywki, którego ścianki uniesione są nad ziemią; wielkie pudełko, które ma w poprzek jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów i wisi w powietrzu na przekór prawu grawitacji. Ani kolumn, ani podpór. Normalny cud, jak określiłby to Alik.
Mały otworzył luk, wyłączył pole i zeskoczył na błyszczącą, jakby wypolerowaną, niebieską nawierzchnię placu. Ni to szkło, ni to plastik.
– Jak parkiet w Ermitażu – zażartował – tylko bez deseniu. No i nie trzeba pastować, froterować.
Starając się utrzymać równowagę na tej śliskiej powierzchni, zrobił kilka kroków rozglądając się dokoła.
– Antygrawitacja – stwierdził z głębokim przekonaniem. – A ścianki to wcale nie ścianki, lecz jakieś tunele. Szeroka… – przeszedł pod „ścianą” – chyba jakieś dziesięć metrów. – Potem nacisnął włącznik na klamrze i wzbił się do góry zawisając nad placem.
Kapitan, siedząc na dachu „Portosa”, obserwował go z niepokojem.
– Ostrożniej! – zawołał. – Ląduj szybciej.
Mały powoli, wyraźnie popisując się swą umiejętnością poruszania się w powietrzu, opuścił się koło pojazdu.
– Chyba to właśnie jest Aora – oznajmił. – Tylko mam wrażenie, że trafiliśmy na peryferie. Na północy niebieska łysina – ani domów, ani ludzi, na południu i na zachodzie plastry.
– Jakie plastry? – nie zrozumiał Kapitan.
– Właśnie takie. – Mały wskazał mlecznomatowe ściany pudełek. – Rozciągają się aż po horyzont, końca nie widać. Są mniejsze i większe. Przecież mówię – plastry. Zupełnie jakby je wyjęli z uli i zawiesili w powietrzu.
– A ludzie?
– Ludzi jest dużo. Na dachach. A co robią, nie mogłem zobaczyć, za daleko.
Ciekawe, co kryje się w tych tunelach, pomyślał Kapitan i zamarł z wrażenia: blada matowość ścian znikała stopniowo i za przezroczystą, ledwo dostrzegalną błonką pojawiło się długie, jasne pomieszczenie od podłogi po sufit zastawione dużymi, czarnymi skrzynkami. Stały trzema warstwami, jedne nad drugimi – szafy czy półki? – a przed nimi, patrząc gdzieś w przestrzeń, siedział w kucki jasnowłosy Hedończyk w jaskrawoniebieskim, obcisłym trykocie. Charakterystycznym gestem fakira rozłożył ręce i pudełka za jego plecami nagle zmieniły kształt. Teraz były to kule i we wnętrzu każdej z nich coraz silniej rozpalało się światło, jakby ktoś bez pośpiechu przesuwał dźwignię po zwojach opornicy.
Nagle Hedończyk zauważył, że jest obserwowany. Wstał, machnął ręką i kule zniknęły. Zamiast nich w tunelu znowu stały czarne skrzynki. Hedończyk uważnie przyjrzał się kosmonautom. Jego wiek, budowa, układ twarzy przypominały tych uczniów, których Kapitan widział w świecie zielonego słońca. Taki sam atleta o zimnym, ostrym spojrzeniu. Jedyną rzeczą, która odróżniała go od wcześniej poznanych Hedończyków był chabrowy trykot.
Jego cienkie wargi wykrzywiło coś na kształt uśmiechu. Skrzyżował ręce na piersi i… zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu.
– Mistyka – orzekł Mały.
– Raczej fizyka – zaoponował Kapitan. – Myślę, że teraz jest gdzieś w centrum miasta.
– Zero przejście?
– Coś w tym rodzaju. Zmiana kadrów jak w kinie.
– A jak się to robi?
– Nie wiem. Tyle zrozumiałem, że dzieje się to jak w porzekadle: na szczupaka rozkazanie, niech się moja wola stanie. Spróbujemy?
– Chyba tak. Przecież nie będziemy szli na piechotę po takim skwarze.
Przekręcił bransoletę na przegubie. Emitor pola na dachu „Portosa” zamigotał i rozjarzył się równym, czerwonym światłem.
– W porządku – stwierdził Mały. – Możemy iść.
– Dokąd?
– Najpierw zorientujemy się w sytuacji i określimy kierunek. Wlecimy do najbliższego tunelu powietrznego i zobaczymy, dokąd prowadzi.
Mały powiedział to i nacisnąwszy przycisk na pasku, wzniósł się na górną płaszczyznę tunelu, który jak autostrada biegł w stronę horyzontu wielokrotnie krzyżując się z identycznymi drogami.
– Rzeczywiście plastry – zauważył Kapitan, który powtórzył manewr Małego i stał teraz przy nim. Tylko komórki nie są sześciokątne, lecz kwadratowe. A oto i pszczoły…
Daleko przed nimi, najwidoczniej w centrum miasta, widać było ludzi. Trudno było dokładniej zobaczyć, co robią: czarne kropki, mróweczki na błękitnym tle nieba, które jakby żyletką nadcięte było cienką strzałką – anteną, wieżą? – wznoszącą się wysoko nad tunelami – plastrami. – Mamy i punkt orientacyjny – powiedział Mały. – Trzymamy kurs na tę wieżę, nie zgubimy się. Powiedziałeś: niech się wola moja stanie? Kapitan skinął głową.
W gruncie rzeczy żadnej specjalnej „woli” nie trzeba było. Po prostu zrobił krok do przodu, jakby w mrok, i natychmiast wyszedł z niego koło strzały, srebrzystobiałej, może tytanowej kolumny, ginącej gdzieś w niebie, takiej cienkiej i lekkiej, że mimo woli zdawało się, że wystarczy silniejszy podmuch wiatru, aby runęła. Ale wiatru nie było. Cisza, senna, naprężona, nierozerwalna, zawisła nad miastem. Bez szmeru, jak w niemym filmie, ludzie poruszali się po dachach-drogach, wszyscy w zielonych albo niebieskich trykotach, takich, jakie miał na sobie Hedończyk w tunelu, w pstrych chitonach albo togach, w szortach i koszulkach siatkowych, jakie nosili uczniowie ostatniego cyklu nauczania, albo nawet po prostu półnadzy – silni i opaleni, o torsach świetnie wytrenowanych akrobatów.
Podobnie jak tam, na peryferiach, Mały i Kapitan stali na dole, na takiej samej, pustynnej niebieskiej płaszczyźnie otoczonej tunelami-plastrami zawieszonymi w niebieskim, rozgrzanym powietrzu. Tylko ściany tych tuneli były inne: kolorowe, migoczące wszystkimi barwami tęczy. Kombinacje barw co chwila ulegały zmianie – na niebieską płaszczyznę napływał nagle czerwony klin, z rozmachem rozlewała się na nim nierówna żółta plama, zbiegała się i znów rozrastała, skrząc się i mieniąc. Jak taśmy dalekopisów pełzały po ścianie białe pasy ze złotymi punkcikami-iskrami. Punkty zmieniały położenie, przesuwały się i znów znikały, pojawiały się z niczego, rozmazywały się i spełzały ze ściany, a na ich miejsce gdzieś z głębi tego kolorowego chaosu ukazywały się ogniste koła i obracały się, rozrzucając iskry we wszystkich odcieniach widma. Potem ten szalony korowód barw zaczynał blednąc, blaknąć, jakby artysta niezadowolony ze swej pracy zmywał go, wylewając na płótno wiadra brudnej wody i wszystko zaczynało się od nowa: upajająca kakofonia kolorów i zmywający ją deszcz.
Kapitanowi wydało się, że słyszy muzykę, to cichą i rozlewną, to ognistą, narastającą, to smętnie zawodzącą, to omdlewająco ciężką jak upał nad miastem. Potrząsnął głową – muzyka ucichła. Czyżby kolor pobudzał skojarzenia słuchowe?
Popatrzył na Małego. Stał sprawiając wrażenie, że przysłuchuje się czemuś.
– Słyszysz? – zapytał. – Muzyka. Ale wydaje mi się, że tylko my ją słyszymy. Ci kulturyści nie zwracają uwagi.
Rzeczywiście, naokoło nich życie biegło swoim torem, spokojne, obojętne, nie zakłócone nawet na sekundę ani pojawieniem się Ziemian, ani olśniewającą zawieruchą kolorów na ścianach tuneli. Ludzie stali grupkami po dwóch, trzech albo leniwie kroczyli gdzieś, albo siedzieli, czy nawet leżeli, po prostu na drodze. Omijano ich, przechodzono nad nimi, nie oburzając się, ani nie protestując.
– „Niczemu się nie dziwić!” zawołał kiedyś Pitagoras – uśmiechnął się Kapitan. – Może słyszał o Hedończykach. Tylko ich samych nie słychać. Kraina niemych.
I zupełnie, jakby na przekór temu stwierdzeniu gdzieś w świadomości rozbrzmiało nagle obce pytanie:
– Kim jesteście?
Kapitan odwrócił się. Z tyłu, patrząc na kosmonautów nieruchomymi, jakby zastygłymi oczyma, stał Hedończyk w długiej białej opończy bez rękawów.
– Kim jesteście? – powtórzył, tak samo bezdźwięcznie przekazując swą myśl.