Литмир - Электронная Библиотека

– Doprawdy? Ale przynajmniej zachowywał się przyzwoicie wobec matki. Wielka szkoda, że bardziej go nie przypominasz. On przynajmniej potrafił w porę dostrzec niebezpieczeństwo.

Garry nadal rechotał.

– I przewidział, że przyjdzie IRA, co? A jak oni się mają, Maws? Miałaś ostatnio jakieś wieści od swoich kumpli? Nadal jesteś w dobrej komitywie z ludźmi, którzy zamordowali Świętego Michaela?

Kręciła z niedowierzaniem głową, słuchając tych słów.

– Ty draniu!

Roy wstał i rzucił Galowi w twarz:

– Mój Benny to drugi ty. Z wyglądu przypomina Michaela, ale to cały ty. Pobiłby się nawet z własnym cieniem. Wzoruje się na tobie. Mówiłem to przedtem i powiem jeszcze raz. Mama nie powinna mieć dzieci. No bo kim my jesteśmy? Popatrzmy na siebie.

Rozejrzał się dookoła z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

– Czym jesteśmy? Dzikimi zwierzętami. Im starsi, tym gorsi. Do tak krwawej rozprawy jeszcze nigdy się nie szykowaliśmy.

Westchnął i zgarnął paczkę papierosów ze stołu.

– Ja idę. Mam dość. Możecie sobie robić, co wam się podoba. – Już na progu odwrócił się jeszcze do Gala. – Coś ci powiem. Nigdy cię nie lubiłem. Nawet kiedy byliśmy dziećmi, nie trawiłem cię. Więcej przemawiało za biednym Goeffreyem niż za tobą, jeśli o mnie chodzi. Przyjrzyj się nam przyjrzyj się dobrze. Została nas tylko połowa. Trzymamy się w kupie, bo musimy, a nie dlatego, że chcemy. Nie możemy już nikomu ufać, nawet sobie. Witajcie w rodzinie Ryanów. Ale dam wam na koniec jedną radę: niech Maura to wszystko rozpracuje, bo tylko ona ma odrobinę rozumu.

Garry potrząsnął głową i warknął do pleców wychodzącego brata:

– Łykaj swoje tabletki, wariacie, łykaj swoje tabletki!

Gdy po chwili spojrzał na zgnębioną Maurę, zmienił się wyraz jego twarzy. Wiedziała, że to typowy dla niego przeskok z jednego skrajnego nastroju w drugi, jak u Bena i niegdyś u Michaela. Roy miał rację, oni wszyscy byli szurnięci, cała rodzina była naznaczona.

– To napięcie, Maws. Napięcie z powodu tej całej afery. Usiądź i skończ herbatę, a ja pójdę poprawić swoje notowania u mamy.

Maura usiadła przy stole i zapaliła jeszcze jednego papierosa. Roy miał rację i to było najgorsze. Miał rację i wszyscy o tym wiedzieli, ale do czasu rozprawienia się z Vikiem nie mogli zajmować się refleksjami nad własnym życiem.

***

Joe Żyd był jak zwykle na swoim złomowisku. Siedział w biurze i gapił się z roztargnieniem na ekran przenośnego telewizorka, w którym leciał jakiś pornos. Mówiło się, że to jedna z jego ulubionych rozrywek, podtrzymująca jego sławę sprawnego fiuta po osiemdziesiątce. Ale tak naprawdę jęki udawanej rozkoszy wcale go już nie rajcowały, choć nikomu by się do tego nie przyznał.

Nudziły go te filmy, jeśli miał być szczery. Żył z poczuciem uciekającego czasu. Serce nadal miał silne, wiedział to z regularnych kontroli medycznych. Ale na jak długo mógł jeszcze liczyć?

Skrupulatnie uporządkował swoje sprawy i był gotów przekazać wszystko swojemu młodemu krewnemu, bystremu chłopcu studiującemu w szkole biznesu w Stanach. Pieniądze i firmę pożyczkową mógł przejąć zupełnie legalnie, nocnych klubów prawdopodobnie nie – chyba żeby poszedł tą samą drogą, co jego rodzice i sam Joe. Wybór należał do niego.

Joe wiedział, jakiego wyboru sam by dokonał, gdyby mógł cofnąć czas.

Całe życie funkcjonował na pograniczu świata przestępczego, przy czym jego wykroczenia polegały głównie na fałszerstwach w księgowości, dopuszczaniu się przemocy przy egzekwowaniu długów oraz handlu bronią i organizowaniu hazardu bez licencji. Przez dziesięciolecia zapewniało mu to wygodne życie i nigdy nie potrzebował bardziej brudzić sobie rąk.

Sześć lat temu popełnił fatalny błąd, gdy włączył się do intrygi mającej na celu wygryzienie Ryanów i przejęcie ich imperium narkotykowego. Jeszcze teraz nie mógł się nadziwić swojej głupocie – choć oczywiście miał wtedy swoje powody. Kiedy wszystko wywróciło się do góry nogami, zdołał pozacierać prowadzące do niego ślady i nie wychylał się – poczciwy stary Joe, poprzestający na swoich obskurnych klubach i zaśmieconym szrocie oraz młodej gojce. Jednak nie miał złudzeń: jego względny spokój był jak zamek zbudowany na lodzie.

Kiedy Vic Joliff wrócił na scenę niczym zły dżinn wypuszczony z butelki, siejąc wokół spustoszenie, Joe powiedział sobie, że dla niego samego jest to początek końca.

Ujawnił Vicowi, co ten chciał wiedzieć, i zgodził się wyświadczyć mu parę przysług. Ta ostatnia bardzo mu ciążyła.

Ściszył głos pilotem, uniósł głowę i nadsłuchiwał. Wydawało się, że jest spokojnie. Lecz po chwili znowu się zaczęło wściekłe walenie dochodzące znad sufitu.

Dźwignął się na nogi i mamrocząc pod nosem przekleństwa otworzył drzwi w kącie pomieszczenia, po czym ruszył ciężko po zakurzonych schodach na małe poddasze.

Ukląkł na ostatnim stopniu i wymacał latarkę, którą tam zostawił. Świecąc w ciemność przed sobą, mógł jedynie dojrzeć białka oczu nad zwojami taśmy klejącej owiniętej wokół twarzy. Więzień był oprócz tego skuty, ale łańcuchy były najmniejszą dolegliwością. W taśmie pozostawiono na usta tak wąziutką szparkę, że zapewniała dość powietrza tylko wtedy, kiedy siedział cicho i spokojnie.

– Już ci mówiłem – warknął zirytowany Joe – że tylko pogarszasz swoją sytuację. Musisz się uspokoić… jak to mówi Camilla? Ochłonąć. No właśnie. Musisz ochłonąć, Abul, mój przyjacielu. Nie pójdziesz do nieba, dopóki Vic Joliff nie wyda takiej dyspozycji. A teraz zamknij się, do jasnej cholery, dobrze? Próbuję tam na dole oglądać pornosa, ale wybijasz mnie z nastroju.

Rozdział 24

Radon już nie żył i Benny był zły na siebie, że za ostro się do niego zabrał. Musiał przyznać, że kumpel wiele zniósł. Zaimponował mu. Wytrzymał więcej, niż ktokolwiek z ludzi byłby w stanie, i nie powiedział nic więcej ponad to, co Benny sam potrafił wydedukować. Nie przyszło mu do głowy, że Radon mógł po prostu nic więcej nie wiedzieć.

Abul, jego najlepszy przyjaciel, planował przejęcie imperium Ryanów od 1994 roku. Wszyscy Ryanowie mieli pójść na odstrzał, a tajni wspólnicy Abula mieli dostać udział w zyskach i odpowiednią pozycję w nowej organizacji.

Gdy tylko Radon o tym powiedział, Benny napluł mu w twarz i z wściekłości wrzucił do wanny piecyk elektryczny.

Zszedł potem do salonu. Dezzy wyglądał okropnie, a Shamilla siedziała cicho, gapiąc się w telewizor. Na MTV szedł teledysk z tłumem czarnych mężczyzn i skąpo ubranych czarnych dziewczyn. Benny patrzył na to przez kilka sekund, po czym oświadczył:

– Wychodzę i nie biorę Dezzy’ego ze sobą. A ty, Shamilla?

Powiedział to zupełnie normalnym głosem, jakby potworne wydarzenia dnia były dla niego zabawą na pikniku. Dziewczyna patrzyła na niego z przerażeniem. Westchnął ciężko, znudzony. Nie miał tu już nic do roboty, bo Radon nie żył.

– No, Sham, nie mam całego dnia do przepieprzenia. Idziesz do mamy? Mogą cię podrzucić, jeśli chcesz.

– A co… co z… Wskazała na sufit.

– Z Coco?

Kiwnęła głową.

– Sztywny, dupek jeden.

– I mogę iść do domu?

Dławiło ją w gardle ze strachu, gdy zadawała mu to pytanie Benny zaczynał się irytować.

– No to gdzie masz zamiar się wybrać: do Harrodsa na zakupy czy gdzie indziej, do cholery?

Potrząsnęła głową.

– Nie, Benny, chcę tylko do domu.

Uśmiechnął się, zadowolony, że wreszcie doszli do porozumienia.

– Podrzucę cię, dobra?

Przytaknęła.

– Ale trzymaj gębę na kłódkę, Sham. To były prywatne sprawy, jasne?

Przyłożył palec do ust, a ona omal nie nadwerężyła mięśni szyi, tak energicznie pokiwała głową.

Zostawili Dezzy’ego leżącego na podłodze i wyszli z mieszkania.

– Poczekaj chwilę w samochodzie, Sham.

Wziął z bagażnika kanister z benzyną i po pięciu minutach obserwował, jak cały dom staje w płomieniach.

80
{"b":"103507","o":1}