Roland Billings usiadł z powrotem przy stole, czując, że mu się ze strachu przewracają wnętrzności.
– Co wy do diabła robicie w moim domu? – Nadał głosowi stanowcze brzmienie, choć czuł się bezsilny.
Benny zaśmiał się.
– Myślałem, że jesteśmy kumplami, Roland. Ja, ty i moja ciotka Maura. Pamiętasz Maurę, która daje ci forsę regularnie jak w zegarku?
Rozejrzał się wokoło, cmokając z podziwu. W samej jadalni były dwa stojące zegary, poza tym w holu duży zegar firmy London Lock, a na stolikach i kominku całe mnóstwo starych zegarów podróżnych. Billings był niewątpliwie poważnym kolekcjonerem.
– Byłaby zadowolona, widząc, na co wydajesz ten szmal i w ogóle. Ona też lubi stare zegary, tak jak ty.
– Wynoś się w cholerę z mojego domu i zabierz tę małpę ze sobą!
Nawet Benny’ego zaskoczyła nienawiść bijąca z jego głosu.
– Czyżby był pan rasistą, panie Billings?
Jawnie sobie szydził. Popatrzył na Abula i obaj zarechotali.
– Hej, Ben, czy to aby na pewno glina? – zapytał zjadliwie Abul.
Billings był zdziwiony, że jego rasizm budzi u takiego kryminalisty jak Benny Ryan większą odrazę niż jego policyjny mundur.
– Chcę, żebyście obaj się stąd wynieśli – powiedział ostrym tonem, ale nie zdołał ukryć zaniepokojenia.
– Przecież jesteśmy kumplami, Roland. Ja i poczciwy Abul. Płacimy ci pensję, synu, żeby twoje córki mogły chodzić do dobrych szkół i żeby twojego kutasa obciągały małe dziewczynki z okolic Cross.
– Nie jesteście moimi kumplami.
– Och, słyszałeś, Abul? Wiesz, Roland, moja stareńka babcia ma takie jedno powiedzonko: „Pokaż mi, z kim przestajesz, a powiem ci, kim jesteś”. I co ty na to?
Billings wstał.
– Wynoś się z mojego domu, Ryan.
Głos Bena był niebezpiecznie cichy, gdy powiedział:
– Nie graj pieprzonego twardziela, panie Billings, bo i tak zrobią ci kuku. Widzisz, my wiemy. Wiemy wszystko dzięki jednej wizycie, którą złożyliśmy w Liverpoolu. Vic Joliff wykorzystywał tamtejszych gnojków, żeby narobić wokół nas smrodu. Teraz prysnął, a my uważamy, że miał oficjalną pomoc, jeśli kapujesz, o czym mówię.
Inspektor z powrotem usiadł. Opuszczała go wola stawiania oporu.
– To smutne, panie Billings, kiedy ludzie giną we własnych łóżkach od ran postrzałowych i różnego rodzaju samookaleczeń, prawda?
Siedzący przed nimi mężczyzna zrozumiał groźbę.
– Właziłeś w dupę Joliffowi, bracie. Brałeś jego pieniądze i nasze. Jesteś zafajdanym dwulicowym kutasem. Moja matka została postrzelona na progu własnego domu, wiedziałeś o tym? A najgorsze jest to, że nie miała nic wspólnego z rodzinnymi interesami. Tak się składa, że nawet jej nie lubiłem, ale to nie ma, kurwa, żadnego znaczenia. Jak by ci się podobało, gdybym zastrzelił twoją żonę i córki? Wpieniłbyś się, no nie?
Billings gapił się na niego szeroko otwartymi oczami. Groźby eskalowały z każdym zdaniem i jego przerażenie rosło.
– Wyobraź sobie, że ktoś wpadł na pomysł, żeby przechytrzyć Ryanów. Ty pewnie byś o czymś takim nawet nie pomyślał. Jesteś na to za rozsądny, co?
Inspektor potrząsał głową tak energicznie, że aż miał świeczki w oczach.
– Dobry z ciebie gość. Ale chyba rozumiesz, że ktoś musi dostać po łapach, więc postanowiliśmy właśnie ciebie umieścić na początku listy zasrańców, bo kolegowałeś się z Vikiem chętnie i od dawna.
Benny rozłożył ręce w geście: „nic nie mogę na to poradzić”, na co Abul znowu zaczął się pokładać ze śmiechu i to przeraziło Billingsa bardziej niż wszystko dotąd. Wiedział, że cokolwiek zamierzają z nim zrobić, będzie to dla nich dobra zabawa.
– Posłuchajcie – wyjąkał – nie tutaj… nie w moim domu… Twarz Bena wykrzywił grymas wściekłości.
– Aha, więc wszystko jest w pieprzonym porządku, kiedy ktoś wnosi broń i nieszczęście do domów mojej rodziny, ale nie do twojego, tak?
Kiedy to wykrzyczał, zwalił zastawę stołową na podłogę. Echo roztrzaskujących się talerzy niosło się po całym domu i do uszu Bena dotarł dochodzący z góry płacz kobiety i dzieci.
Wziął ocalały na stole widelec i z rozmachem wbił go w dłoń Billingsa, unieruchamiając go na chwilę przy stole. Potem, szarpiąc mężczyznę za przód koszuli, zaciągnął go do kuchni. Na elektrycznej kuchence w dużym garnku gotowało się spaghetti.
Benny zanurzył w garnku dłoń Billingsa i z uciechą słuchał, jak jego ofiara wrzeszczy z bólu.
– Założę się, że cholernie boli, co? Musisz opowiedzieć o tym Vicowi następnym razem, jak będziecie gawędzić.
Wyciągnął z garnka pokrywającą się pęcherzami dłoń policjanta.
– Gdzie on jest, Billings? Pomogłeś mu, tak?
– P-po drugiej stronie k-kanału. Nie wiem, gdzie potem pojechał. Przysięgam. Był okropnie pokiereszowany, mógł nie przeżyć.
Zaczynały się objawy wstrząsu. Abul patrzył na rękę policjanta. Była czerwona jak homar i ból musiał być nie do niesienia.
Benny powściągnął swój temperament tylko na kilka chwil i znowu wsadził ręką Billingsa do garnka.
W końcu inspektor stracił przytomność. Kiedy osunął się na
podłogę, Benny kopnął go z całej siły w głowę i chlusnął mu w twarz wrzątkiem.
Gdy wychodzili, Abul poślizgnął się na porozrzucanym po całej kuchni spaghetti. Benny zaczął się śmiać i zanim dotarł do samochodu, obaj zanosili się od śmiechu. Zapalili skręta i odjechali, a dochodzący z kwadrofonicznych głośników samochodu ryk Shaggy’ego zakłócił na chwilę spokój tej zacnej okolicy.
***
Maura składała do ziemi prochy Terry’ego Pethericka, ale po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, nie mogła się skupić podczas skromnej uroczystości pogrzebowej. Miała wrażenie że oskarżycielskie oczy matki wwiercają się w jej ciało.
Żaden z chłopców nie przyszedł i była z tego powodu zadowolona. Przybyło niewiele osób, ale z tego też była zadowolona. Czuła, że zamknęła jakiś rozdział w życiu. Nie mogła wiedzieć, że najbardziej przerażający jest jeszcze przed nią.
Gdy ściskała dłoń Carli, po raz pierwszy od lat ogarnął ją spokój. Zdawała sobie sprawę, że nie na długo, ale w końcu sama wielokrotnie powtarzała, że jej życie nigdy nie było spokojne.
Jej starzy przyjaciele, Marge i Dennis Dawsonowie, byli przy niej, gdy lała łzy nad grobem Terry’ego Pethericka z którym właśnie oni ją niegdyś poznali, ale było to dawno w innym czasie, innym miejscu, w czasach niewinności. Nie żywiła nadziei, iż te czasy kiedykolwiek wrócą.
Księga druga
Nie łudźcie się: Bóg
nie dozwoli z siebie szydzić. A co człowiek sieje, to i żąć będzie.
List do Galatów 6, 7-8
Rozdział 6
2000
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Maws!
Joey i Carla obudzili Maurę, skacząc po jej łóżku jak wariaci.
Okrągła rocznica, pięć z zerem. Jak to jest?
Zaśmiała się.
– Niedługo się dowiesz, Carla. Dokładnie za pięć lat. A przynieśliście mi śniadanie do łóżka? Właściwie jestem już emerytką, niedługo trzeba będzie mnie karmić.
– Mówią, że pięćdziesiątka to od nowa czterdziestka, ciociu Mauro.
Joey zachichotał. Mając prawie dwadzieścia lat, nadal zachowywał się jak mały chłopiec i choć nie przeszkadzało to Maurze, w jego matce wzbudzało niepokój. Był duży, jak wszyscy mężczyźni w rodzinie Ryanów, ale zniewieściały. Benny wytykał mu, że jest maminsynkiem, i choć mówił to żartem, Carla nigdy nie śmiała się z tego jak inni. Widząc, że Joey wślizgnął się do łóżka ciotki, z trudem zapanowała nad irytacją. Był za dorosły na takie wygłupy i zamierzała go ofuknąć.
Na razie złapała go tylko za rękę i powiedziała ciepło:
– Wyłaź, ale już. Przynieś Maurze śniadanie, a ja w tym czasie dam jej prezenty i kartki z życzeniami.