Литмир - Электронная Библиотека

– Wracałbyś, władco, do domu – niezadowolonym tonem zaproponowała zielarka, domyślając się, że nie cieszymy się z jej obecności. – Przemył nos słoną wodą i wypił swój wywar, albo się do końca rozkleisz. A tak w ogóle nie powinieneś się pętać nocą po lesie.

– A to… psik… nie twoja sprawa! – dziwnie niemiłym tonem odgryzł się Len, wynurzając się zza chustki.

Kella gniewnie strzeliła w niego spojrzeniem. Nie powiedziała ani słowa, ale Len przygryzł wargi.

– Wojująca opozycja? – spytałam szeptem.

– Gorzej. Niepotrzebnie współczująca – wyzywająco głośno odpowiedział Len.

– Głuptasek – bez złości odezwała się zielarka, kontynuując obrywanie delikatnych płatków. Oczywiście paproć nie miała z nimi nic wspólnego – kwitł szczególny gatunek zarazy pasożytującej na korzeniach tej legendarnej rośliny. Nie da się przerobić natury, ale czasem wychodzi ona na spotkanie naiwnej ludzkiej wierze w cuda.

Len dumnie wzruszył ramionami, postanawiając nie zwracać uwagi na insynuacje jakiejś tam zielarki. Nowy atak kichania zgiął go wpół i rzucił w objęcia brzozy.

– A może masz postępującą gruźlicę? – zasugerowałam z nadzieją. Znałam niezłe zaklęcie od paskudztwa płucnego i paliłam się, by wypróbować je na wampirze.

– Żebyś się udławiła takimi pomysłami! – poważnie przeraziła się Kella. – Odpukaj!

Posłusznie stuknęłam w pień najbliższej osiki, cienkiej i prostej jak miotła. Na głowę zielarki spadło niechlujne wronie gniazdo z resztkami skorup i piór.

Len spełzł po brzozie, niezdolny walczyć równocześnie z kichaniem i śmiechem.

Kella prychnęła jak dobrze wychowana kotka, której znudziły się żarty pańskich dzieci, potrząsnęła głową i gniazdo osypało się jej do stóp, tworząc kupkę patyczków i mchu.

– To przypadkiem… – wydukałam roztrzęsiona, ale zielarka już znikła w mroku. – Len, słowo, przecież nie wiedziałam!

– Wierzę. I wiesz, co w tym wszystkim najlepsze? Ja też. A to wspaniale, aapsiik!!! Bardzo nudno jest wiedzieć wszystko, Wolho.

– Nie martw się, nie pozwolę, żebyś uwiądł z nudów.

– Nie wątpię. Ale czy moglibyśmy stąd jak najszybciej pójść? Naprawdę się chyba nie najlepiej czuję.

Rozdział 17

Pierwszym, co zobaczyłam rano (jeśli pierwszą po południu można uznać za ranek), była osiodłana Stokrotka, która podjadała owies z karmnika dla gołębi ustawionego w rozwidleniu młodego grabu. Grzywacze wyciągały lazurowe szyjki i ze zdenerwowaniem obserwowały z czubka dachu, jak kobyłka, podniósłszy głowę, wyskrobuje drewnianą podstawkę ruchliwą górną wargą. Na mój widok Stokrotka opuściła pysk i oblizała się w zamyśleniu. Czyżby wampiry nadal próbowały pozbyć się mnie z Dogewy? Zastygłam w sieni, nie mogąc się zdecydować na przekroczenie progu, w związku z czym nie od razu zauważyłam karego ogiera, który wąchał krzak dzikiej róży i od czasu do czasu podejmował ostrożne próby uszczknięcia kuszącego, ale jednak nazbyt kłującego pędu. Potężny, jakby odlany z metalu koń godzien był królewskich stajni. Len, trzymający go za uzdę – w najlepszym przypadku pięciu lat katorgi. Bo skąd podobny obdartus mógł zdobyć takiego konia, jeśli go nie ukradł? Tę podniszczoną kurtkę władca miał na sobie w dniu, gdy się poznaliśmy, włosy spiął przy pomocy jakiegoś brudnego kawałka skóry, ale chyba przed snem, bo ogon już zdążył się roztrzepać i głowa Lena przypominała snop jęczmienia po silnej wichurze. Wymięte, ale wyglądające na czyste spodnie koloru brudnoszarego wypchały się na kolanach i wystrzępiły u dołu, a buty najprawdopodobniej zdobył metodą rabunkową, zdejmując z pielgrzyma, który uprzednio przeszedł niejedną setkę wiorst.

– O co chodzi? – spytałam sennie. – Jedziesz po podatki czy na żebry?

Wampir uśmiechnął się promiennie.

– A nie zamierzasz mi towarzyszyć?

– Dokąd?

– Chcę objechać przygraniczne pola, przeprowadzić, że tak powiem, inspekcję kapusty, buraków i zielonego groszku – poinformował mnie Len, wskakując w siodło. Jego wczorajsza choroba znikła bez śladu.

– Hej, czekaj no, jeszcze nie jadłam śniadania!

– To zjedz – posłusznie zgodził się wampir. – A potem ja też przegryzę.

– Można wiedzieć, kogo?

– Kanapkę, którą mi, rzecz jasna, wyniesiesz.

– Dobra, tylko nie odjedź beze mnie! – krzyknęłam, rzucając się z powrotem do sieni. Wykonałam dwie krzywe, zgniecione i na oko niejadalne kanapki z kiełbasą, wepchnęłam je do torby, ubrałam się szybko, przygładziłam włosy i w biegu zapinając koszulę, z trudem trafiłam w futrynę. W tym momencie Len ubawił się naprawdę nieźle, ponieważ pielgrzyma ograbiliśmy chyba razem – na potrzeby konnej przejażdżki na wieś wybrałam najbardziej wymięte i najgorzej wyglądające ubranie.

Wilk z początku dołączył się do nas, ale koło fontanny został z tyłu, postał przez chwilę na ulicy i powoli podreptał z powrotem do domu.

– Wyspałaś się? Ukradkiem ziewnęłam.

–  Nie wiem. Jeszcze się nie obudziłam.

– W takim razie może przyspieszymy? Hej! – Wodze dźwięcznie strzeliły po lśniącej końskiej szyi.

Kary z gotowością przeszedł w galop. Stokrotka zagryzła wędzidło i gniewnie przycisnęła do głowy malutkie kształtne uszka, po czym wyrwała się do przodu o pół długości, ale ponad to kary nie ustąpił ani piędzi. Wiatr zagwizdał w uszach, sen zamglił się i rozsypał na kawałki, mieszając z przydrożnym kurzem.

***

Zsiedliśmy z koni na polance brzozowego lasu – zbyt długo byłoby omijać go dookoła. Konie chrapały i unosiły pyski – jeśli wierzyć słowom Lena, w brzezinie mieszkały zmory. Nieźle udawały sękate pieńki, ale Stokrotka złościła się, prychała i próbowała ugryźć mnie w ramię.

Na dnie niewielkiego parowu Len zwrócił moją uwagę na dziurę w kształcie czaszy, wypełnioną kipiącą zieloną wodą z brudną pianą na powierzchni – w głębi dziury pulsowało gorące źródło i nad wodą unosiła się lekka para o zapachu zgnilizny. Len pochylił się nad dziurą i poinformował mnie, że ma honor przedstawić mi prawdziwie żywą wodę w zagęszczeniu dwa do jednego. Spytałam, skąd taka precyzja, na co władca odpowiedział, że po odstaniu na dnie osiada muł objętości jednej trzeciej. Zaryzykowałam i spróbowałam reklamowanego płynu. Samym tylko zapachem mógł uratować przez światem pozagrobowym co najmniej tuzin potencjalnych umierających, a smak… Gdy w pełni nadelektowałam się delikatnym bukietem stęchłego błota, Len, nie mrugnąwszy okiem, dodał poważnie, że woda jest “żywa" w dosłownym znaczeniu, ponieważ przepełniona jest malutkimi oczlikami. W sezonie łapie się je w pułapkę ze szczelnej tkaniny, suszy i używa jako bardzo skutecznego środka moczopędnego. Po skończeniu przemowy wyjątkowo paskudnie się roześmiał. Bez chwili namysłu wyrzuciłam do przodu prawą rękę, złapałam żartownisia za kostkę i z całej siły pociągnęłam. Śliskie krawędzie dziury poruszyły się pod stopami wampira, który zamachał rękoma i skrzydłami, ale jednak spadł i wypił solidną porcję “żywej wody". Teraz śmiałam się ja, na wszelki wypadek w sporej odległości od dziury.

Po półgodzinie siedzieliśmy przy maleńkim ognisku i grzaliśmy ręce, rzucając spojrzenia na mokrą bieliznę trzepoczącą na wietrze. Uznałam, że chwila jest odpowiednia i wręczyłam Lenowi przywiezione ze Starminu gatki. Ucieszył się, jakbym sprezentowała mu brylantowy diadem i natychmiast oddalił się za krzaki.

Czy kiedykolwiek widzieliście wampira w białych gaciach do kolan? A władcę?! Na dokładkę Len złowieszczo szczękał zębami z zimna, bezskutecznie próbując zachować godność.

Przekonawszy się, że pozostawione same sobie ubrania nie planują w najbliższym czasie wyschnąć, przywołałam potok ciepłego powietrza i bielizna zaczęła dymić, nabierając czarnego koloru. Przestraszyłam się, że ona również się zwęgliła, ale to tylko wysychało i ciemniało błoto. Po zakończeniu suszenia spodnie Lena można było postawić w kącie, a kurtki użyć jako zbroi. Spróbowaliśmy trochę je strzepać, ale błoto zaczęło odpadać kawałkami.

35
{"b":"102707","o":1}