Литмир - Электронная Библиотека

– Postaram się, mistrzu

– Nie przesadź. I zapamiętaj – jeśli nie wrócisz, zacznie się wojna.

Pomarzyć sobie może. Wrócę.

Rozdział 2

Niedługo było mi dane delektować się chłodną ciszą świerkowego lasu. Drzewa przerzedziły się, wyraźniejsza już ścieżka doprowadziła nas do szerokiej drogi opasującej dno miseczki. W polu za drogą pasł się spętany siwy rumak. Wampir cicho melodyjnie gwizdnął i koń ruszył w naszym kierunku, ciężko podrzucając związane przednie nogi. Stokrotka postawiła uszy. Wampir potargał końską grzywę, zdjął pęta i lekko wskoczył na siodło. Uniosłam się w strzemionach. Dogewa prawie zlewała się z horyzontem, odległa o jakieś dwadzieścia minut lekkiego galopu. Otaczały nas łąki, bezkresne, żyzne, na niektórych zagonach trawa wyrosła powyżej pasa, ale inne dokładnie wykoszono, widać też było ślady bydła. Dalej wiła się czarno-biało-ruda wstęga – krowy wracające z wodopoju.

Wampir nie zostawił mi czasu na szpiegowanie. Potrząsnąwszy wodzami, spiął konia do galopu. Musiałam iść jego śladem, chociaż gorsze niż galop Stokrotki są tylko wyścigi na wozach o kwadratowych kołach.

Po przejechaniu koło ćwierci wiorsty otaczającą dolinę drogą gwałtownie odbiliśmy w prawo. Teraz miasto leżało na wprost nas i wydawało się na wyciągnięcie ręki, ale odległość okazała się myląca – minęło już ponad pół godziny, Stokrotka była ciemna od potu i żółta od kurzu, a Dogewa zbliżyła się tylko troszeczkę. Wzdłuż drogi pojawiły się chałupy. Położone daleko od siebie, nie tak jak w ludzkich miastach, gdzie pomiędzy niektórymi domami trudno się przecisnąć bokiem. Za chałupami – wciąż te same łąki i pola, solidne stodoły, sady jabłoniowe i wiśniowe, malutkie strzępki różnokolorowych ogródków. I żadnych płotów. Nie ma nawet widocznej miedzy pomiędzy sąsiednimi gruntami. Miałam wiele pytań, ale mój przewodnik przez całą drogę nie obejrzał się ani razu. Tym niemniej, gdy Stokrotka traciła rytm i zaczynała zostawać z tyłu, również przytrzymywał wierzchowca. Gdzieniegdzie w polu migali zajęci pieleniem mieszkańcy, a z drogi cofały się duże smukłe psy szaropiaskowego koloru. Żaden nie szczeknął, nie zaczął gonić za kobyłą, ale ta denerwowała się wyraźnie i podejrzliwie strzelała okiem w kierunku monstrów o wielkich kłach spokojnie czekających na poboczu.

Pylistą drogę zastąpiły kocie łby i Stokrotka ożywiła się, energicznie dzwoniąc podkowami po kamieniach. Wjechaliśmy do miasta.

Tu budynki stały trochę gęściej, ale nadal nie tak, jak u ludzi. A i same domy były jakieś małe, jak gdyby tylko do nocowania, zrobione z niepomalowanych bali i pokryte dachówkami. Ani trochę niepodobne do miasta. Wszystko czyściutkie, pachnie kwiatami i świerkowymi igłami. Na poboczach – trawa. Dookoła – nienaruszony las, oczyszczono tylko ścieżki do dróg i budynków. W koronach drzew, a nawet wprost na dachach domów, zapomniawszy o bożym świecie, śpiewają ptaki. Pod nogami nie pętają się kurczaki ani świnie i tylko te dziwne psy bez obroży tęsknie odprowadzają podróżnego wzrokiem.

Napotkani mieszkańcy rzucali mi zaciekawione spojrzenia. Jako zaproszony gość odpowiadałam im tym samym.

Trakt doprowadził nas do okrągłej fontanny, otoczył ją, skrzyżował się z innym, również wyłożonym kamieniem i skierował się dalej. Koło fontanny siwy koń stanął, opuścił długi wąsaty pysk za kamienne obrzeże i przyssał się do wody. Zrównałam się z nim i popuściłam wodze. Stokrotka westchnęła ciężko z wdzięcznością i usłyszałam, jak w jej drżących bokach bulgocze przełykana woda.

– Hej, starczy! Najpierw ostygnij trochę! – Gwałtownie ściągnęłam wodze.

Stokrotka prychnęła z oburzeniem.

– Nie martw się, kolka jej nie grozi, nawet jeśli długo biegła. Ta woda nikomu nie zaszkodzi. – Wampir zsiadł z konia i przekazał wodze chłopcu, który akurat nadbiegł.

Zeskoczyłam na ziemię, zaczerpnęłam garść wody i podniosłam do ust. Była świeża, czysta, z posmakiem krzemu. Znajome iskierki przebiegły od koniuszków palców do śledziony. Ile by mistrz nie powtarzał, że magia powinna pochodzić z samego serca, u mnie zakwaterowała się ona w dole brzucha, tak samo jak i reakcja na jej obecność. Wyglądało na to, że głęboko pod ziemią żyła wodna przecinała się z magiczną, nadając wodzie unikalne właściwości. Tak właśnie wygląda królowa legend, żywa woda. Nic dziwnego, że mieszkańcy Dogewy nie potrzebują magów ani znachorów. Magia bije pod samym ich nosem.

Zamknęłam oczy i skupiłam się. Energia rozlała się po moim obolałym ciele, regenerując aurę i zasilając rezerwę. Jak tłumaczył mistrz, człowiek ma dwie niewidoczne powłoki. Jedną stałą, której każda zmiana odbija się na zdrowiu i nastroju, z czego korzystają czarodzieje zajmujący się rzucaniem i zdejmowaniem uroków. To właśnie aura. Druga powłoka porównywalna jest do narzędzia, z którego człowiek może korzystać świadomie. Albo i nie może – zwykli ludzie tego nie potrafią. To jak ruszanie uszami: wrodzony dar, który albo jest, albo go nie ma. Jeżeli korzystać z niego właściwie i stale rozwijać, jak to się robi w szkołach, zostanie na całe życie. Co prawda przy czarowaniu się zużywa, ale potem znowu regeneruje – albo sam z siebie, w ciągu dwóch-trzech dni, albo z pomocą naturalnych źródeł. W audytorium geomagii wisi gigantyczny, zajmujący całą ścianę schemat położenia żył magicznych Belorii i punktów ich wyjścia na powierzchnię. Nawet wykładowcy nie potrafią zapamiętać wszystkich, z czego bezczelnie korzystają niektórzy adepci, z kamienną twarzą wskazując na egzaminie losowe punkty – koniec końców gdzieś trafią. Ostatni raz udało mi się zregenerować rezerwę z żyły przebiegającej pod kiblem karczmy Złote Jabłko, czterdzieści wiorst od Starminu. Potem ktoś zaczął walić w drzwi z taką siłą, że musiałam przerwać. Co robić, żyły nie wybierają, gdzie przebiegać. Może właściciel karczmy doszedł do wniosku, że nigdzie nie siedzi się tak dobrze, jak nad żyłą i postawił na ukochanym miejscu wychodek.

Prawdę mówiąc, prawdziwi profesjonaliści, arcymagowie, nie potrzebują żadnych żył i nie są ograniczeni rezerwą. Potrafią czerpać siły wprost z żywiołów. Ale adeptka na ósmym roku ma daleko, oj daleko, do arcymaga – dwa lata nauki i jeszcze cztery stopnie bakalaureatu. Nie każdy wytrzymuje.

Czasza fontanny wyłożona była jasnoszarym kamieniem, gładkim na ścięciach i przypominającym krzemień. Żadnych siusiających chłopców stojących na ogonach ryb, czy innych mutantów wydzielających wodę z najmniej odpowiednich miejsc – tylko nieociosane kamienie i wysoki stożek na środku czaszy. Ze szczelin wybijały setki cienkich, rozpryskujących się strumyczków, od malutkich, wysokości palca, do gigantycznych, nie ustępujących drzewom. Nad kocimi łbami trzepotała koronka przezroczystych tęcz, pył wodny połyskującymi kropelkami osiadał na włosach.

Mój przewodnik odszedł na chwilę i wrócił z trójką wampirów, którzy przedstawili się jako Rada Starszych, ale nie wydali mi się jakoś szczególnie starzy. Gdyby nie poważne, przenikliwe oczy i rzadkie nitki siwizny w czarnych włosach, dałabym im coś koło trzydziestu lat.

Stokrotka już się napiła i, zwróciwszy pysk w kierunku zgranego tria, podejrzliwie strzygła uszami.

Uprzejmie przywitałam się z młodymi Starszymi i zainteresowałam się, kiedy mogłabym uzyskać audiencję u Władcy Dogewy Arr'akktura tor Ordwista itede itepe.

Starszyzna poczuła się widocznie zakłopotana. Pomilczawszy chwilę, przyznali ze skruchą, że nie mają pojęcia, gdzie podział się rzeczony władca, bo od rana go nie widzieli. Wyobrażacie sobie, co działoby się u nas, w Slarminie, gdyby król zniknął z widoku na dłużej niż dwie i pół minuty?! Zaczęłaby się panika, ściągnięto by straż, zawołano tropicieli, zebrano do kupy magów i astrologów. Ludzie by na głowie stawali, aż by wykryli, gilzie łaskawie skierował swe kroki szanowny monarcha. I wzięliby to miejsce pod cichą obserwację. A tu – proszę bardzo, W. D. A. O. Sz. itede udał się w kierunku bliżej nieznanym, a mnie o tym informują tak spokojnie, jak o aktualnych plonach buraków.

6
{"b":"102707","o":1}