Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 4

U lokowano mnie w małym przytulnym domku niedaleko fontanny. Jego właścicielką okazała się starsza wampirzyca, niziutka, pulchna, a do tego aż nazbyt miła i rozmowna. Po oficjalnym wręczeniu zwoju Starsi zaciągnęli Lena – dosłownie zaciągnęli, jako że delikwent się opierał – do czegoś o nazwie Dom Narad, w związku z czym biedak ledwie zdążył zamienić ze mną parę słów. Ze swojej strony niezbyt paliłam się do konwersacji. Po pierwsze, czułam się jak ostatnia kretynka. Po drugie, doskonale rozumiałam, że pozostanę nią już na zawsze, mając pewność, że po osiemnastce już nikt nie zmądrzeje. Wyciągnęłam z torby kartkę papieru z ponumerowanymi bazgrołami mistrza. Tak więc, zgodnie z etykietą, przy spotkaniu z władcą Dogewy powinnam była: 1) zgiąć się w ukłonie do ziemi, 2) wymienić jego imię i wyliczyć wszystkie tytuły, 3) poczekać na pytanie, 4) wymienić swoje imię i cel przybycia, 5) podziękować niebiosom, że dały mi sposobność tego wysoce wspaniałego spotkania, 6) obiecać, że będę się poprawnie zachowywać i 7) uniżenie poprosić o pozwolenie na pozostanie w Dogewie, póki się im nie znudzę. I, wylewając z siebie potoki wdzięczności (nawet jeśli otrzymam kopniaka w pewną część ciała), wykonać kolejny ukłon i uroczyście podać zwój.

Zamiast tego poszczułam go strudzoną kobyłą, bez pozwolenia przeszłam na poufałe “ty", zarzuciłam głupimi pytaniami, zapomniałam pełnego imienia i przyznała m się, że niezbyt pragnę je sobie przypomnieć. Póki co trudno o gorsze wrażenie. Ale co tam, przystojny facet… Śliczny. Czarujący. Jakoś przy nim spokojnie. Westchnęłam. I poczułam ukłucie zdenerwowania. Zaraz, jak to szło w tych bajkach o wampirach? Przylatują, szepczą pod oknem czułe słówka, dziewczyny się czują mile połechtane i otwierają. Nie no, czas z tym skończyć, póki ręka sama nie sięgnęła do zasuwy.

– Dziecko, czemu stoisz na dworze? Wchodź, kochana, odpocznij po podróży.

Podniosłam głowę. Wampirzyca, do której mnie skierowano na zakwaterowanie, radośnie uśmiechała się z ganku. Nie miała skrzydeł, tak jak nie miała ich żadna z dogewskich wampirzyc. Kły były krótkie, niezauważalne pod karmazynową górną wargą. O, teraz ta chce, żeby odpocząć… Pewnie na wiecznym spoczynku. Po chwili zastanowienia zaciągnęłam pętlę z postronka na poręczy ganku i chwyciłam torbę podróżną i miecz. No bo jak bez niego? Miecz w moim ręku jest straszną bronią. Przede wszystkim dla mnie. Jestem głęboko przekonana, że wszystkie miecze mają dusze – i jakiś uraz do mojej osoby. W walce na to żelastwo zawsze ratowałam się w ten sposób, że we właściwej chwili rzucałam broń i przywalałam przeciwnikowi jakimś zaklęciem. Jedna rzecz to z zazdrością patrzeć na turniej rycerski, a zupełnie inna – machać pioruńsko ciężkim kawałem metalu pod nosem prawdziwego przeciwnika, na dokładkę trzymając wyżej rzeczony jedną ręką, i to lewą, ponieważ dwie trzecie zaklęć trzeba poprzeć niezbędnymi gestami.

A w przerwach między zwycięstwami – znaczy, jeżeli takowe w ogóle miały miejsce – miecz ściągał mój pas na lewo, zaczepiał się o wszystko, o co tylko można, a przy każdym ruchu walił po biodrach, zostawiając na nich podłużne sińce. Przeciwnicy naprawdę oszczędziliby sobie całej masy problemów, wciskając mi do ręki miecz i uciekając bez oglądania się za siebie. Doskonale poradzę sobie z pocięciem się na kawałki bez dalszej pomocy z ich strony.

Tym razem przebiegły miecz jakimś cudem trafił w szczelinę między drzwiami i futryną, zaklinował się i z całej siły pociągnął mnie za pas jak psa za obrożę. Właścicielka poczciwie spróbowała skryć uśmiech za pokasływaniem, ale oczy zdradziły ją całkowicie.

– Nie przeszkadzam pani bardzo? – wykrztusiłam, jakoś poradziwszy sobie z żelastwem.

– Ani trochę, dziecko. Tak rzadko mamy gości, że twój przyjazd jest prawdziwym świętem.

Rzuciłam na nią niedowierzające spojrzenie z ukosa. Chyba się nie naśmiewała.

A wampirzyca kontynuowała.

– Mieszkam sama, dzieci nie mam, dom stoi pusty – czasem nawet nieswojo się robi. Chodź, chodź, nie stój na korytarzu. Możesz położyć torbę na fotelu. Na rzeczy opróżniłam ci górną szufladę komody, możesz się urządzić, jak ci wygodniej. Tu masz łóżko. W szafie są ręczniki i szlafroki, w szufladach – wszystko, co może się przydać młodej dziewczynie. Jeśli będziesz potrzebowała czegoś jeszcze, zwróć się do mnie – w miarę możliwości spróbuję pomóc.

Mrugnęła do mnie tak jakoś zagadkowo, że zrobiło mi się nieswojo.

– Ojej, i tak przecież zajęłam cały pokój… A pani?

– Nic, nic, ja przenocuję w kuchni na piecu. Dla nas, staruszków, tak jest nawet lepiej – kości wygrzeję.

Staruszków?! Przecież ona ma nie więcej jak czterdziestkę.

– Przepraszam…

– Tak? – uśmiechnęła się do mnie krzepiąco.

– Zapomniałam zapytać, jak się pani nazywa.

– A nie, to ja się zapomniałam przedstawić. Hm… Wiesz co, dziecko, możesz mnie nazywać po prostu Kryna.

Chciałam zapytać, po co wampirom tak długie i trudne do wymówienia imiona, jak chociażby już mi znany Arr'akktur, co to prawie złamał język mistrzowi, skoro i tak używają tylko przezwisk, ale stwierdziłam, że nie będę obciążać swojego sumienia kolejnym głupim pytaniem.

Pokręciłam się trochę po pokoju, bez żadnego szczególnego celu wysunęłam i znowu zamknęłam środkową szufladę komody. Kryna skinęła pokrzepiająco i znikła w kuchni, zostawiwszy mnie sam na sam z moim mózgiem, czyli praktycznie w samotności. Wyczerpana, opadłam na przykryte pledem łóżko i w końcu miałam okazję odrobinę dojść do siebie. Tak pełne wrażeń dni zdarzają się raz do roku i nie zawsze kończą się najlepiej. Jeszcze żebym tylko noc przeżyła…

W pokoju szybko robiło się ciemno. W jasnofioletowym zmroku za oknem majaczył białawy cień księżyca.

Na stole stał świecznik z trzema świecami. Na zwęglonych knotach w odpowiedzi na moje wyćwiczone pstryknięcie palcami zamigotały żółto-różowe płatki ognia, zalewając pokój światłem – złocistym, miękkim, ciepłym. Chyba i warto na pamiątkę zabrać ze sobą ogarek – będzie zagadka dla laborantów z Katedry Alchemii. Niech określą i skład wosku w świecach – nie kopci, nie trzeszczy, prawie nie cieknie, płomień ma równy, spokojny, niezmiennie idealnego kształtu – jak kropelka. Na drzwiach szafy wisiało lustro, w które odruchowo spojrzałam i poczułam się jak rodowita mieszkanka Dogewy. Płomień świecy odbijał się w rozszerzonych źrenicach, włosy miałam rozczochrane, nos drapieżnie wyostrzony, policzki w cieniu wargi wyzywająco karmazynowe – w sumie typowa demoniczna facjata, w dodatku nieuczesana. Ostatnio układałam włosy rano i chyba wsadziłam grzebień do torby. Gdybym była dziewczyną schludną, to bez wątpienia tam też bym go znalazła. A tak musiałam wywalić cały bagaż na podłogę, tworząc coś w rodzaju barykady, z której, jak halabarda ostatniego obrońcy obleganego miasta, sterczał osinowy kołek. Natychmiast wpakowałam go z powrotem do torby.

Wyciągnąwszy górną szufladę komody, wzięłam się za sortowanie i układanie przywiezionych rzeczy. Na samym dnie znalazły się zapasowe spodnie, ciepły sweter, lniana koszula i trzy główki czosnku starannie owinięte szmatką. Po nich z torby wyłoniły się długie, białe męskie gacie (nie pakowałam bagażu sama, wepchnęła mi go do ręki narzekająca intendentka, nieprzyjemna stara flądra, na dokładkę potwornie skąpa), wykrochmalona koszula nocna, odświętna, na wpół przezroczysta bluzka, poniżająco wręcz mała ilość bielizny i zagadkowa paczka z wiele obiecującym podpisem “Komplet kobiecy". Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić z gaciami. I może uroczyście wręczyć władcy Dogewy? Czy jeszcze zdążę zrobić to jutro, przy większej liczbie świadków? i po chwili namysłu wrzuciłam je z powrotem do torby. A co to za pakunek? Po rozwinięciu trafiłam na długą i ostrą srebrną szpilę. Summa summarum, wysłano mnie do łapania zagadkowego umarlaka z wyposażeniem na wampiry. Coś tu chyba nie tak. Kogo właściwie trzeba ratować – wampiry przed umarlakiem, czy… umarlaka przed wampirami? Nie powiem, zrodziło się we mnie podejrzenie, że umarlaka po prostu nie ma, a mnie wysłano do Dogewy w charakterze wabika-dawcy – skuszą się wampiry czy nie?

9
{"b":"102707","o":1}