Литмир - Электронная Библиотека
***

Nudziłam się bez niego… A czy on się przypadkiem nie nudził ze mną? Rozmowa wampira w wieku lat siedemdziesięciu trzech z adeptką w wieku lat osiemnastu może tego pierwszego co najwyżej bawić. Myśl, że władca skusił się na moją wyjątkową powierzchowność wywołała krótki gorzki śmieszek. Wszystkie próby uszlachetnienia mojego kochanego oblicza niezmiennie kończyły się fiaskiem. Zgadza się, oczywiście uroda kobiety jest w jej rękach, ale ja wolałam trzymać w nich magiczną laskę albo w najgorszym razie miecz, a w rezultacie mój wygląd zawsze mógł być o wiele lepszy. Poza tym przy przyjmowaniu do Szkoły oceniano nas na podstawie intelektu i zdolności magicznych, więc urodziwych adeptów i adeptki można było policzyć na palcach. Mądrość bardzo rzadko zamieszkuje wspólnie z urodą, a jeżeli już komuś trafiła się taka niesłychana kombinacja, to zwykle potrafił znaleźć jej lepsze zastosowanie, niż tracić dziesięć lat na naukę w zamkniętej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Oczywiście, sytuację mogłyby poprawić efektowna garderoba, makijaż i fryzura, ale W takim przypadku przyszłoby mi zapomnieć o jedzeniu nawet raz dziennie – stypendium, wypłacane równo co dwa tygodnie i bez tego kończyło się w przeciągu dwóch dni, po których trzeba było szukać zajęcia po knajpach i karczmach, pokazując sztuczki i handlując spod ławki eliksirami miłosnymi i antymiłosnymi (prawdę mówiąc, różniły się one tylko flakonikami – wewnątrz pluskała cały czas ta sama farbowana woda).

Makijaż… Lekcje zaczynały się bladym świtem, a ja lubiłam pospać. Tracić drogocenne minuty snu na malowanie podpuchniętej od bezsenności twarzy? Nie ma mowy! Tym bardziej, że mistrz tego nie pochwalał. Będąc jedyną dziewczyną na wydziale, kochałam spodnie i luźne koszule, z zachwytem brałam udział w najprzeróżniejszych popijawach i imprezach z okazji udanego zaliczenia sesji i byłam swoim człowiekiem w grupie największych zabijaków i dowcipnisiów Szkoły.

Która to Szkoła nie wydawała też majątku na usługi cyrulików. W ciągu siedmiu lat nad moją niezbyt wspaniałą czupryną znęcały się w sumie dwadzieścia trzy osoby, kolejno zostawiając po sobie nierówne kłaki i łyse plamy. Koniec końców nabrałam wprawy w równaniu grzywki przed lustrem, pozwoliwszy potylicy obrastać, jak chciała. Ludzie przestali się mnie bać, ale nadal nie spieszyli się z komplementami.

A dziś po raz pierwszy zachciało mi się zostać czarującą dziewczyną. Dlatego, że tylko czarująca dziewczyna może oderwać wampira od spraw wagi państwowej, gdy nudzi się bez niego…

Nie, dzień się od rana nie udał. Z braku wrażeń szybko zrobiłam się senna. Ulice były puste, otwarte okna szczelnie pozasłaniane białymi zasłonami. Słońce bezlitośnie smażyło kocie łby, rozgrzane kamienie parzyły nawet przez skórzaną podeszwę. Po powrocie do domu nie zastałam gospodyni, więc bez wyrzutów sumienia zwinęłam ze spiżarni kawałek sera i wpakowałam się z książką na posłane łóżko. “Krwiopijcy" tylko pogłębili moją apatię. Już zasypiając, łokciem zepchnęłam tom z łóżka i zdążyłam jeszcze tylko usłyszeć dalekie warczenie gromu w odpowiedzi na jego upadek.

Rozdział 14

Gdy się obudziłam, deszcz jeszcze kropił leniwie, z namysłem i szelestem przeliczając liście. Smugi światła słonecznego szukały dziur w chmurach, dekorując niebo tęczami. Zapach mokrej ziemi mieszał się z delikatnym aromatem dzikiej róży i słodyczą jaśminu. Wyskoczyłam na dwór i wciągnęłam powietrze pełną piersią, upijając się zachwytem, przeżytym i przekazanym mi przez napojony deszczem las. Kałuże jeszcze drżały, drobne krople rozchodziły się powykręcanymi kołami.

Ulica pomału ożywała – nie mnie jedną skusił poobiedni spacer na świeżym powietrzu. Po godzinie obserwacji i nachalnego pełnowymiarowego szpiegostwa zakochanych par odkryłam, po co wampirom skrzydła! Złożone nad głową, dokładnie chroniły swoich właścicieli przed deszczem. Używane też były do zachowania równowagi – gdy człowiek poślizgnie się, macha rękoma, natomiast wampir – skrzydłami. A także pomagały obejmować bezskrzydłe dziewczyny. Wychodził z tego taki namiocik na czterech nogach, który poruszał się i chichotał. Dla nieprzyzwyczajonych widok dosyć przerażający – jakby tam kogoś trawiono. Zanotowawszy tę cenną uwagę, po drodze odebrałam z naprawy miecz. Wyglądał znacznie lepiej, a ciął po prostu doskonale, nie mówiąc już o tym, że kowal znalazł wśród nieodebranych zamówień pasującą pochwę. Była to lekka, inkrustowana srebrem konstrukcja ze skóry i drewna, do zakładania na plecy zamiast tradycyjnego wieszania przy pasie, co było znacznie wygodniejsze. Nie wziął ode mnie ani miedziaka – że niby prezent i pamiątka. Uzbrojona, poczułam się znacznie pewniejsza siebie i nawet zdecydowałam się na samotny spacer.

Okazało się, że trafienie do puszczy przez “efekt brudnopisu" nie było wcale takie łatwe. Dwa razy dochodziłam do wskazanej przez Lena szopy i nawet zaglądałam do środka (niestety, pomyliłam się w domysłach – wcale nie siadywano tam po sutej biesiadzie, tylko przechowywano sprzęt typu: kosy, grabie, taczki, łopaty i inne narzędzia ogrodnicze). Po trzeciej próbie budka znikła i pojawiły się dęby. Wetknęłam miecz w ziemię, by oznaczyć miejsce zgięcia przestrzeni, podeszłam do granitowego głazu i wspięłam się na niego, chroniąc się przed mokrą trawą. Puszcza wypełniła się dźwięcznym szczebiotaniem. Kwiczoły, które przestraszyłam, po jednym wracały na ziemię, pogwizdując do siebie i pewnymi ruchami wydłubując coś ze źdźbeł trawy. Jeden z nich skoczył na głownię miecza i zaszczebiotał dźwięcznie, z zachwytem. Jasne ostrze zapalało się i migotało, gdy promienie słoneczne, przesiane przez liście, ślizgały się po jego błyszczących krawędziach. Potrzebowałam przez chwilę pomyśleć. I tak i owak wracałam w myślach do rozmowy z Kellą, próbując rozgryźć każde jej słowo i odnaleźć tamto jedyne robaczywe, które zostawiło w ustach niezrozumiały, kwaskowy posmak. Myśl o jakimś szczególe prześladowała mnie od rana, dokarmiona mglistymi niedopowiedzeniami Kryny, ale zrodziła się już dawno, spokojnie dojrzewając sobie po spotkaniu z Kellą. Jak gdyby zielarka, sama tego nie zauważając, dała mi klucz do rozwiązania zagadki, a ja nie potrafiłam z niego skorzystać i podświadomość, oburzona moją własną głupotą, powtarzała jak katarynka: “No daj spokój? Pomyśl dobrze… Przecież coś słyszałaś… A teraz sobie przypomnij! To ważne!". Głos wewnętrzny raczej przeszkadzał w skupieniu niżeli pomagał. Wyrywał z pamięci jakieś kawałki i zupełnie niepotrzebne obrazy: tembr głosu Kelli, zapach kwiatów na łące, desperackie podrygiwanie żmijanki w rękach… A mnie interesowały właśnie słowa. Czemu – wiedziała tylko podświadomość. Wydawało mi się, że ona zaraz wyskoczy i da mi po pysku, ze zdenerwowania nie potrafiąc usiedzieć w miejscu.

Słońce schowało się za na oko raczej niegroźną chmurkę i lśnienie miecza zgasło. Przypomniałam sobie obraz, który wisiał w gabinecie mistrza. Przedstawiał on bardzo starannie opancerzonego rycerza z krzywo założonym hełmem. Wbrew zwyczajom, rycerz nie bił się ani nie machał żelazną rękawicą w kierunku pięknej damy, a wyraźnie pogrążony był w smutku, oddając się temu zajęciu z zadziwiającym entuzjazmem. Równe pole wielkodusznie zapewniło biedakowi jedyny pagórek w całej okolicy, na którym ów rycerz usiadł, nie wiadomo jak zdoławszy powyginać pozornie jednolity metal pancerza i złożywszy zmęczone ręce na krzyżu wetkniętego w ziemię miecza. Trochę w oddali niedwuznacznie wyrastał świeży kopczyk, zwieńczony krzywo sterczącym mieczem. Zdecydowałam, że trup był w niezłych stosunkach z rycerzem – przynajmniej po śmierci – ponieważ ani na pierwszym, ani na drugim planie obrazu nie zauważyłam najnędzniejszej nawet łopaty, z czego wywnioskowałam, że rycerz bohatersko wykopał mogiłę nożem (czego nie robi się dla przyjaciela!), wygrzebując spulchnioną ziemię hełmem. Jak on, biedny, musiał się namęczyć w tym swoim żelastwie, wielokrotnie przeklinając szlachetnego brata, który wydał ostatnie tchnienie i przysięgę braterstwa, która nie pozwoliła mu zepchnąć ciała do najbliższego parowu! Mimo wszystkich wysiłków było mało prawdopodobne, by mogiła okazała się wystarczająco głęboka i przyjaciela trzeba było poupychać, a ziemię, na odwrót, poubijać. I koniec końców, otarłszy pot z hełmu, rycerz uroczyście ujął oburącz rękojeść i przeszył pagórek osieroconym mieczem, a klinga natknęła się na jakąś twardą część ciała przyjaciela, ześlizgnęła i utkwiła przekrzywiona.

29
{"b":"102707","o":1}