Литмир - Электронная Библиотека

– Nadal eksperymentujesz? – zapytał całkowicie normalnym tonem.

– Ano, i chyba natrafiłam na źródło kolejnej legendy. On usiadł, odrzucił włosy z twarzy, ziewnął.

– Gratuluję. Mam nadzieję, że jutro nie obudzi mnie osinowy kołek?

– Nie wiem, nie wiem… – mruknęłam z wahaniem w głosie. – Jeszcze nie testowałam łez panieńskich. Od których się wyparowuje.

– Wiesz, to zależy od tego, z czym się je zmiesza…

Rozmowa została przerwana pojawieniem się niebieskookiego Starszego, który nie raczył zapukać. Jakoś nie zauważyłam radości na jego obliczu – zagapił się na nas, jak dama z dobrego domu, która znalazła jedyną córkę w objęciach portowego tragarza. Błyskawicznie wyplątałam się z rozrzuconej pościeli, mruknęłam: “Już sobie idę" i jak węgorz prześlizgnęłam się obok wampira, który zastygł w drzwiach jak słup soli. Na podwórzu czekała na mnie reszta Starszych. Mało prawdopodobne, by marzyli o możliwości zapoznania się z wynikami doświadczenia. Przywitawszy się (i usłyszawszy dosyć chłodną odpowiedź), wyniosłam się z obozu wroga, przytłoczona przewagą liczebną przeciwnika.

Na śniadanie były placki ziemniaczane z sosem grzybowym i mleko prosto od krowy, którego od dziecka nic lubiłam. Poprosiłam o kubek wody i śmiało wetknęłam widelec w korpus pierwszego placka.

– I jak tam Len? – spytała Kryna.

– Żyje – odpowiedziałam bez związku i pospiesznie się poprawiłam. – Znaczy, normalnie. A skąd pani wie, gdzie byłam?

Kryna tylko się uśmiechnęła.

– A może się pani dowiedzieć, o czym rozmawialiśmy? – ciągnęłam temat.

– Nie, dziecko, co ty. Przez okno widziałam, gdzie poszłaś.

Odnośnie wieku wampirów byłam już dość obcykna i nie obraziłam się o “dziecko". Kryna miała spore szansę na zastanie mojej prapraprababci w kołysce.

– I za co oni mnie tak nie lubią? – pytanie było po części retoryczne i chodziło w nim o pochmurnych Starszych, ale Kryna pospieszyła z odpowiedzią.

– Można ich zrozumieć. Len jest ostatnim władcą Dogewy.

– Ale przecież go nie zjem! – odburknęłam z pełnymi ustami.

– Dziecko, ja jestem tego pewna. Ale i ich można zrozumieć. Jeszcze nie wiedzą, czego mają się po tobie spodziewać i na wszelki wypadek się boją. W Dogewie ludzie, a już tym bardziej magowie, są prawdziwą rzadkością.

Człowiek na jej miejscu mógłby powiedzieć: “Wampiry są w Starminie prawdziwą rzadkością, więc na wszelki wypadek panią spalimy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże". W na oścież otwartych drzwiach pojawił się wilk z naderwanych uchem. Pociągnął nosem i ewidentnie się zainteresował, po czym powoli podszedł do mnie i wepchnął się mordą pomiędzy kolana, z ukosa spoglądając na słój ze śmietaną. Zaproponowałam mu kawałek placka, ale tylko powąchał i się odwrócił. Kryna tymczasem kontynuowała.

– Pewnie wiesz, że dolin podobnych do Dogewy jest równo tuzin: Lesk, Arliss, Wolia i cała reszta, o wiele dalsza. Przed wojną na każde dziesięć zwykłych wampirów trafiał się jeden białowłosy. W Dogewie mieszkało ich koło dwóch tysięcy, w Arlissie – jakieś półtora. Właśnie oni byli systematycznie zabijani i teraz we wszystkich dolinach naliczy się ledwie co siedemnastu białowłosych chłopaków i dziewczyn. Są naszą ostatnią nadzieją na…

– Chwila-moment… – przerwałam z oburzeniem, krztusząc się gorącym plackiem. – Czyja wyglądam na histeryczkę z kołkiem?

– Nie, oczywiście, że nie – szybko sprostowała Kryna. – Po prostu odpowiadam na twoje pytanie.

Ale ja już zdążyłam się obrazić.

– Na miejscu Starszych zabroniłabym temu wampirowi z dobrego domu długich spacerów po lesie w towarzystwie knującej coś magiczki, która już wielokrotnie wykazała się paskudnym charakterkiem!

– Ha, ha, zabronić władcy? – szczerze zdziwiła się i roześmiała Kryna. – Jak można zabronić czegoś burzy letniej i powstrzymać wiosenną powódź? Słowo władcy jest prawem dla wszystkich wampirów, wliczając Starszych.

– A czy przypadkiem nie słuchacie go zbyt ślepo? Co, jeśli pewnego pięknego dnia Len rozkaże wszystkim porzucić domy i uwić gniazda na drzewach?

– Prawdopodobnie będzie to miało związek z nadchodzącą powodzią – z niezmąconym spokojem odpowiedziała Kryna. – Wolho, Len już od dawna nie jest chłopcem. Rządzi Dogewą od ponad pięćdziesięciu lat. Oczywiście, ma swoje wady i dziwactwa, ale gdy chodzi o coś naprawdę poważnego, błazen Len zmienia się w stanowczego, mądrego i przenikliwego Władcę. Naszą nadzieję i podporę. Nic dziwnego, że Starsi nie są zachwyceni waszymi spacerami. Aleja go znam – i możesz, dziecko, zaufać zgrzybiałej starowince – Len doskonale odróżnia przyjaciół od wrogów i nigdy się nie pomyli. Więc nie zwracaj uwagi na Radę, niech sobie staruszkowie burczą pod nosem. Ponarzekają trochę i się uspokoją.

– Ale wydawało mi się, że Starsi też mają prawo głosu, z którego aktywnie korzystają.

– Bzdura! Jak bardzo stanowczych przemów by nie wygłaszali, decydujące słowo ma zawsze Len. Oni mogą tylko poprosić. A on może rozkazać. Jest dobrze wychowanym młodym człowiekiem i chętnie ustępuje Starszym w drobnych sprawach, ale poważne decyzje zawsze podejmuje samodzielnie. Tak samo, jak i odpowiedzialność za ich skutki.

– I co w nim jest takiego szczególnego? – w zamyśleniu spytałam karafki z mlekiem stojącej pomiędzy mną a gospodynią. – No dobra, ma jasne włosy. U nas, w Starminie, takich jest siedem na tuzin…

Oszołomiona Kryna upuściła rozgrzaną patelnię.

– Jak to, jeszcze nie wiesz? -Nie.

– W takim razie powinnaś się przejść do Domu Narad. Dziś sobota, Len musi spędzić tam cały dzień. – Kryna opadła na kolana i podważyła przewróconą patelnię ręcznikiem – Lepiej będzie, jeśli zobaczysz to na własne oczy.

Zaintrygowała mnie. Jeszcze większą ciekawość wzbudził stłumiony gwar dobiegający z placu. Tam zebrał się tłum – hałaśliwy, bezsensowny, kolorowy, jak przy straganach z warzoną strawą na starmińskim rynku. Jeszcze nie miałam okazji widzieć takiego mnóstwa wampirów.

Na targu zachowywali się znacznie poważniej. Co prawda kiedy przyjrzałam się dokładnie, zrozumiałam, że tłum uporządkowany jest w kolejkę – kilka osób na rząd. Rzędy wykłócały się z innymi i ze sobą nawzajem. Albo w Domu Narad rozdawano darmowe śniadania, albo Len zorganizował masową pożyczkę i odmówił płacenia dywidend. A może właśnie zapłacił? Zobaczyłam, jak otworzyły się boczne drzwi, wypuszczając szczęśliwych posiadaczy akcji. Byli nawet nie tyle szczęśliwi, ile przepełnieni euforią, która wyrażała się w uśmiechach od ucha do ucha i upartych próbach objęcia i ucałowania tak przechodzącego obok bliźniego swego, jaki siebie nawzajem. Natychmiast zaczęłam podejrzewać, że Len rozdaje welanę – mocny halucynogen na bazie maku i konopi. Ale welana, bardzo w Belorii popularna, stosowana była jako skręty pół na pół z własnoręcznie hodowanym tytoniem, a jej paleniu towarzyszył gryzący zielony dym, po którym melina dawała się rozpoznać na wiorstę. A okna Domu Narad, mimo że zasłonięte zasłonami, były otwarte na oścież i nie pachniały dymem. Znaczy, welana odpadała. Alkohol też: najbardziej wytrawny pijak nie zdoła upić się przez siedem-osiem minut odmierzonych następnej grupie odwiedzających. Kolejka poruszyła się o krok, a ja zrozumiałam, że to chwilę potrwa. W zasadzie, gdy rozdają coś dobrego, staram się nie zostawać z boku, ale kolejka pozbawiała mnie jakiejkolwiek chęci dołączenia do niej. Wampiry przed audiencją stanowiły pełne przeciwieństwo wampirów po niej. Gryzły się między sobą jak psy, a moje próby wpakowania się w kolejkę jakoś bliżej drzwi, o które wszystkim chodziło, wywołały prawdziwy nawał przekleństw. Zrezygnowałam i sobie poszłam.

Bez celu pokręciłam się koło fontanny i napiłam wody na zapas, po czym zaczęłam się zastanawiać, co mam robić dalej. Przemyślawszy i odrzuciwszy całą masę możliwości, nie bez złości przyznałam przed sobą, że nudzę się bez Lena. Nasza wczorajsza kłótnia tylko rozpaliła moje zainteresowanie białowłosym wampirem. Brakowało mi spokojnej uwagi, ironicznych odpowiedzi i niewyjaśnionego poczucia, że jestem bezpieczna, które miałam, krocząc przy boku władcy. A poza tym miał rację. Przegapiłabym wiele ciekawych rzeczy, gdybym zaczęła błądzić samotnie po bezkresnych dogewskich polach, lasach i wsiach.

28
{"b":"102707","o":1}