Литмир - Электронная Библиотека

– Drugiej próby nie będzie? – złośliwie zapytał wampir.

– O nie, ja pasuję. Padnij!

Tym razem znalazłam się na górze. Prawdopodobnie zaklęcie napotkało na swojej drodze drugą skałę, odbiło się i wróciło. Zanim zdążyło odlecieć z powrotem do lasu, zneutralizowałam je, rozpylając iskrami o długich ogonach. Plecy Lena pode mną drżały. W pierwszej chwili wydało mi się, że rzuca się w konwulsjach przedśmiertnych, ale tak naprawdę wampira męczył wstrzymywany śmiech, który co jakiś czas wyrywał się na zewnątrz chrumkającymi chlipnięciami.

– Przestań natychmiast! – wkurzyłam się, spadając z jego pleców i odpełzając na bok.

Byłam zła na Lena i gotowa rzucić się na niego z pięściami, ale wyraźny komizm sytuacji wiązał mi ręce i nogi. Też mi się znalazł żartowniś! Pewnie sprawdzał przy pomocy tej skały wszystkich magów po kolei… Ciekawe, czy chociaż jednemu z nich udało się ją otworzyć.

On nie tylko się nie uspokoił, ale zaraził i mnie. Śmialiśmy się jak wariaci, nie będąc w stanie się podnieść. Coś wątpię, by szacowni staruszkowie też się tak cieszyli, leżąc pod wampirem…

– Len, ile ty masz lat? – przypomniałam sobie, nadal krztusząc się ze śmiechu.

Wampir jakoś od razu posmutniał i speszył się, ale jednak odpowiedział.

– Siedemdziesiąt trzy.

– I… ile? – otworzyłam usta, tracąc resztki wesołości.

– Osiemset siedemdziesiąt dziewięć miesięcy – z westchnieniem sprecyzował Len, podnosząc się i podając mi rękę. Nadal oszołomiona pozostałam na ziemi, wytrzeszczając na niego oczy.

– Naprawdę tyle?

– Mówię tylko prawdę. – Wampir pochylił się, bezceremonialnie chwycił mnie pod pachy i postawił na nogi.

– Mógłbyś być moim pradziadkiem! – Zrobiło mi się bardzo, bardzo nieswojo. Nawet las zrobił się jakiś mroczniejszy, cichszy, oskarżycielsko pochylając się nad moją głową. Kiedy ja w końcu przestanę włazić na wciąż te same grabie?! Najpierw wzięłam władcę Dogewy za nachalnego amatora kąpiących się panien (jak gdyby było tam na co patrzeć!), w tej chwili – za lekkomyślnego młodzieniaszka, który odziedziczył tron po ojcu. – A ile w takim razie mają Starsi?

– Jeden dwieście czterdzieści, reszta coś koło trzystu.

– Zwariować można! Mój mistrz ma sto siedemdziesiąt cztery i brodę dłuższą od niejednego warkocza!

– A co, istnieje jakaś prosta zależność pomiędzy brodą i intelektem? – Len jak zwykle zbył mnie żartem. – Daj spokój, wiek nic nie znaczy. Dłużej żyjemy, to dłużej się starzejemy, i tyle. W przeliczeniu na wasz wiek mam coś koło dwudziestu.

Nieco się uspokoiłam.

– To jak, pokażesz mi wiedźmi krąg, stary pierniku? -I szybko dodałam: – Proszę!

– I od tego trzeba było zacząć. Patrz! – Len odrzucił płaszcz na plecy, ostrożnie zdjął diadem i trzymając za krawędź podniósł do ściany.

Wydało mi się, że diadem w jego rękach zadrżał. W głębi szmaragdu zapaliła się malutka zielona kropka, mrugnęła i rozlała się po całym kamieniu ciepłym lśnieniem, które szybko nasiliło się, wypuściło długie ostre promyczki i obmacało runę, pozostawiając ślady w postaci złotych iskier. Po chwili iskry zlały się, złota kopia runy powoli oddzieliła się od granitu i zawisła trzy cale od ściany. Wampir przekręcił diadem jak klucz w zamku – dwa obroty w lewo, trzy w prawo. Runa obracała się razem z obręczą, a na koniec zabarwiła się na zielono i rozwiała w powietrzu. Z głębi ziemi dobiegł stłumiony huk i skała posłusznie odpełzła na bok, szeleszcząc kamienną podeszwą po piasku.

Len odrzucił włosy z czoła i przycisnął je diademem.

– Chodź.

– A ona się nie zamknie?

– Póki ja mam diadem – nie.

– A jeśli ktoś go zabierze?

– Chyba, że zdejmie z trupa.

Rozdział 12

W jaskini było ciemno, ale sucho. Tylko pod nogami coś nieprzyjemnie chrzęściło i chrupało jak w melinie goblinów ludojadów. Potrząsnęłam ręką i na dłoń stoczył mi się jaśniejący pulsar o ośmiu promieniach. Poruszyłam palcami, sprawiając, że wzniósł się i jak ćma zatrzepotał nad moim prawym ramieniem. Opuściłam wzrok i stwierdziłam, że raźno maszeruję po zleżałych odchodach i kościach nietoperzy, których mnóstwo kokosiło się pod sklepieniem jaskini. Coś około dziesiątki fruwaczy obudziło się, gdy padło na nie światło, zerwało z półki i z piskiem zaczęło krążyć nad naszymi głowami.

Złapałam pulsar w garść jak muchę, zgniotłam i wchłonęłam.

– Niepotrzebnie – skomentował wampir. – Niedługo będziesz go potrzebować.

– To znowu przywołam.

Len szybko i pewnie prowadził mnie wzdłuż ściany. Mrok okazał się wcale nie taki nieprzebity. Zadarłam głowę i dojrzałam zygzak szczeliny w sklepieniu jaskini, przez który właśnie wlatywał spóźniony nietoperz.

– Wyjście ewakuacyjne? – prychnęłam. – Czy wejście służbowe?

– Zależy, jak spojrzeć. Stąd nie wyjdziesz, a stamtąd nie wejdziesz. Nie warto tracić sił i zdrowia na wspinaczkę po pionowej skale. Nie zobaczysz tam nawet wąziutkiej szczeliny.

– A nietoperze?

– Nietoperze mają kiepski wzrok i polegają na słuchu, wyłapując odbite dźwięki. Widzisz, zaklęcie działa tylko na tego, kto w nie wierzy. A nietoperze tak samo jak ty, najpierw lecą, a dopiero potem myślą.

– To złośliwość? – spytałam podejrzliwie.

– Komplement. Wypuść tego swojego robaczka świętojańskiego

Pulsar najeżył się promieniami, topiąc mrok. Zauważyłam jeszcze jedną runę-dziurkę, ale Len, nie zatrzymując się, przeszedł wprost przez ścianę, w związku z czym musiałam pójść jego śladem, jeżąc się z powodu grobowego zimna roztaczanego przez granit. Wąski korytarz wyginał się w górę i w dół, co i rusz się o coś potykałam albo uderzałam czołem w sufit, nie nadążając za idącym pewnym krokiem i schylającym się na czas wampirem. Na końcu drogi czekała na nas jeszcze jedna zaczarowana ściana. Len niedbale dotknął jej ręką i jak gdyby rozpłynęła się w plamie oślepiającego światła. Ostrożnie weszłam w nie śladem władcy i zamarłam, porażona. Nawet podczas wycieczki do Elgaru, górskich podziemi krasnoludów, nie widziałam niczego podobnego…

…Łańcuch górski otacza Belorię od południa, odcinając drogi do morza. W związku z tym podstawowym źródłem dochodu elgarskich krasnoludów jest cło za przewóz towarów specjalnie stworzonym tunelem, jednym jedynym w całym Elgarze. W ten sposób brodaty naród w zasadzie kontroluje porty morskie i flotę Belorii, grożąc w razie czego wysadzeniem przejścia w zagadkową “Lercię", co dzieje się dość często i wymusza na królu pospieszną rewalidację opłat celnych. Krasnoludy zrobiły się do tego stopnia leniwe, że do reszty zarzuciły przemysł wydobywczy, wyśrubowały pod sufit ceny na metale szlachetne i broń, doskonałą jakościowo, ale produkowaną w śladowych ilościach i teraz kręcą się po starmińskich knajpach, pochłaniając niesamowite ilości piwa. I nikt nie może z nimi nic zrobić w obawie przed kolejnym “przyjacielskim" wezwaniem.

Nas, adeptów, na wycieczkę zabrał Almit. Ironiczne uśmiechy krasnoludów przy wejściu nieco go zasmęciły i zdecydowałam, że są one wywołane wspólnymi i w oczywisty sposób interesującymi wspomnieniami.

Przeprowadzono nas Ar Kaelem, głównym tunelem, pokrótce opowiedziano o najbogatszych złożach, z daleka (“bywały smutne precedensy" – wyjaśnił Almit, z nieznanego powodu czerwieniąc się) pokazano hałdy diamentów, rubinów i szmaragdów, w takich ilościach niewywołujących szczególnych emocji.

W cechu szlifierskim oczarowały mnie już obrobione płytki marmuru, kolorem przypominające przekrój spleśniałego sera – od ledwo co nadpsutego do wściekle kwitnącego. Nieciekawy incydent wisiał w powietrzu, ale towarzyszący nam krasnolud szerokim gestem pozwolił dziewczynom wybrać sobie po kamyczku. “Po niewielkim kamyczku" – dodał z przestrachem, zobaczywszy, że przymierzamy się do dużej – żeby starczyło dla wszystkich – płyty, ewidentnie nagrobnej.

Potem obejrzeliśmy sobie żyły kruszców, połyskujące w szarych ścianach przeróżnych jaskiń, suchych i na wpół zatopionych. Usłyszeliśmy legendę o kulawym suchoręku, mieszkającym pod wodą i żywiącym się zbyt powolnymi górnikami, po której wylecieliśmy stamtąd, jakby nas kto gonił.

23
{"b":"102707","o":1}