– Kra! Kr-ra! – wydzierał się kruk. – Kr-ratunku! Krzyk czarnego ptaka niósł się po puszczy jak po pustej świątyni. Pnie głucho odbijały echo.
– …szczy – dobiegł mnie głos Lena.
– Co? Powtórzył głośniej.
– Stary gospodarz puszczy. Gnieździ się na tym dębie od niepamiętnych czasów – o tam, widzisz kupę chrustu w rozwidleniu?
Kruki kojarzyły mi się przede wszystkim ze świeżym polem bitwy, które wykorzystywały w charakterze stołu nakrytego do uczty, więc odetchnęłam z ulgą, gdy ptak zaciął się w pół kraku, naprężył, podskoczył i ciężko, hałaśliwie wzniósł w powietrze, zahaczając o gałęzie twardymi piórami.
Mnogość ziół w puszczy cieszyła oko. Okrągłe liście białego szydłokwiatu, doskonałego środka przeciw zaparciom, połyskiwały w cieniu jak ciemnozielone monetki. Pomiędzy nimi kiwały się niebieskie dzwonki o delikatnych łodygach, rude gwiazdki prasklatu, siwe grzywki krwawnika, a na słonecznych polankach złociły się drobne trzypłatkowe kwiatki zebrane w krótkie kłoski.
– Kamelinka z dębowej puszczy. Ludowa nazwa – “kobieca wierność" – wykazałam się znajomością zielarstwa, zrywając suchutką łodygę. Połowa kwiatków natychmiast opadła, obnażając ostre pazurki słupków. – Już przekwita. Len, a czy to prawda, że w Dogewie jest wiedźmi krąg?
– Nie najmocniejszy.
– Ale można wywołać chociaż parę demonów?
– Wątpię. On… powiedzmy, że nie jest demoniczny.
– A próbowałeś?
– Wiem, jak to się robi – wymijająco odpowiedział mój towarzysz.
Ożywiłam się.
– Słuchaj, a ten wasz potwór przypadkiem nie wyrwał się z kręgu?
– Od kiedy to jest nasz potwór? – Wampir ściągnął brwi. – A co do kręgu, to wykluczone. Jest nieaktywny od jakichś stu lat i nawet gdybym chciał przeprowadzić rytuał, brakuje jednego z trzynastu kamieni.
Wiedźmimi kręgami ludzie nazwali tunele do innych światów. Właściwie nie tunele, a słabe punkty w przegrodach oddzielających wymiary. Nawet ja nie miałam problemów z ich przebiciem, nie mówiąc już o bardziej doświadczonych magach. Pozostawało tylko znaleźć trzynaście kamieni i złapać młodziutką dziewicę na ofiarę (albo, w najgorszym wypadku, zastąpić ją kurczakiem).
Oficjalnie zarejestrowanych wiedźmich kręgów w samej Belorii było piętnaście, z czego tylko jeden działający. Wśród trzynastu kamieni musiał znaleźć się stukaratowy diament i to właśnie jego brak przeszkadzał w aktywowaniu wszystkich kręgów. Pozostałe kamienie – szmaragd, szafir, rubin, ametyst, turkus, kryształ górski, chalcedon, dymny i złocisty topaz, opal, niebiesko-biało-zielone kocie oko i akwamaryn – były bardzo rozpowszechnione i aktualny stan rynku minerałów pozwalał zdobyć je w miarę łatwo. Natomiast diamentów odpowiednich rozmiarów i szlifu było może z dziesięć, a za każdy z nich można było wybudować zamek, wynająć wojsko i zafundować sobie czterdziestoosobowy harem. Szmaragdy i rubiny ceniono tylko trochę mniej, ale tym niemniej posiadała je połowa czarnoksiężników.
Już kupione kamienie fundowały swojemu właścicielowi kolejny paskudny żarcik. Miały pamięć i po pierwszym obrzędzie bardzo ułatwiały powtórną aktywację swojego kręgu. Ale jeżeli któryś z “zaprzyjaźnionych" kamieni – powiedzmy, topaz – wypadał, krąg już do niczego się nie nadawał i trzeba było kompletować nowy.
Uczono mnie, że należało uciekać się do pomocy wiedźmich kręgów tylko w skrajnych przypadkach, bo nigdy – a szczególnie za pierwszym razem – nie da się przewidzieć, co wyrwie się z kręgu. Po tamtej stronie mogły fruwać motylki, ale też mógł maszerować legion głodnych strzyg, niezainteresowanych negocjacjami pokojowymi. A na dokładkę do wszystkich powyższych problemów, krąg mógł pracować chaotycznie i tylko w jedną stronę, jak na przykład Studniowa Bezdeń, znajdujący się trzy wiorsty od Starminu, koło wsi Studnie. Po pierwszej aktywacji już się nie wyłączył i raz na jakiś czas wyłaziły z niego bazyliszki. Zarówno mieszkańcy Studni, jak i bazyliszki, nie byli szczególnie uszczęśliwieni częstymi spotkaniami i albo w sprzedaży pojawiały się zielone buty z łuskowatej skóry, albo na wiejskich drogach stawały kamienne figury wzrostu dorosłego człowieka, co – jak twierdziły podręczniki – było dla bazyliszka typową reakcją obronną. Magowie ze Starminu już dawno okichali sprawę Studniowej Bezdni i odmawiali cotygodniowych wycieczek po bezdrożach do pechowego sioła. Dlatego też posągi zbierano w stodole od opadnia do sianostawa i od sianostawa po opadzień, po czym obrabiano hurtem. Dwa razy do roku adeptów zabierano na praktyki do Studni i każda z dziesięciu grup miała dla siebie własnego pechowego chłopa, którego należało odczarować.
– A czy mógłbyś mi go pokazać?
– Właśnie tam idziemy.
– Skąd wiedziałeś, że będę chciała go zobaczyć?
– Wszyscy chcą – obojętnie powiedział Len. – Myślą, że ich oszukuję i po cichu wypuszczam demony, żeby szczuć nimi magów.
– Wiesz co… – do głowy mi coś takiego nie przyszło. Po prostu dwa tygodnie temu mieliśmy seminarium na temat “Budowa i zasada działania KM" i do dyskusji naturalnie włączono straszne bajki o wiedźmich kręgach, przy czym jedna z nich naprawdę wydarzyła się jakieś dwieście lat temu, gdy działający krąg został aktywowany od drugiej strony przez tamtejszego maga i do naszego świata tabunami zaczęły przełazić umarlaki. Póki tamto, siamto i owamto, magowie nie zamknęli przejścia, król nie zebrał odpowiedniej armii, zbrojmistrze i druidzi nie zaopatrzyli żołnierzy w zaczarowaną broń i amulety, potwory zdążyły zdobyć prawie jedną trzecią Belorii. Nic dziwnego, że dogewski wiedźmi krąg wzbudził moją ciekawość.
– Wiem – Len przerwał moje oburzone myśli. – I dlatego tobie, wyjątkowo, pokażę. Tym bardziej, że jednego kamienia i tak brakuje.
Zastanowiłam się, czy to przypadkiem nie wskazówka, ale wampir już odszukał ledwie zauważalną ścieżkę i gestem wskazał, żebym szła za nim. Wkrótce pod nogami zachrzęścił piasek, na ścieżce pojawiły się kamienie, a ona sama zaczęła kluczyć pomiędzy szarymi skałami o ostrych czubkach. Na boku jednej z nich jaskrawą malachitową broszą zastygła delikatna jaszczurka o długim ogonie. Powoli odwracała głowę, obserwując nasz ruch. Drogę zagrodziły niezbyt wysokie skały, podobne do rozbitego piorunami pnia. Zatrzymałam się, a Len podszedł wprost do gładkiej kamiennej ściany udekorowanej ciemnozielonym bluszczem, rozsunął cienkie pędy i pokazał mi wyciętą w kamieniu runę otoczoną rombem. Podniosłam do niej rękę i natychmiast cofnęłam – symbol promieniował lekkim ciepłem.
– Co to?
– Zamek.
– A gdzie klucz? Len uśmiechnął się.
– A potrzebujesz?
– Nie, ale obawiam się, że będzie ci brakować tej miłej skały.
– Poddajesz się? – Len przysiadł na kamieniu i podciągnął połę płaszcza. Szare oczy przymrużył ironicznie.
– Trzymaj się – uprzedziłam, podwijając rękawy. Rozpieczętowanie zaklęcia Wejścia nie jest najprostszym zadaniem. Zrobiłam kilka gestów, badając skałę. Ona odpowiedziała lekką pulsacją. Wejście faktycznie istniało i zostało zaczarowane przez kogoś, kto znał się na rzeczy. Najgorsze było to, że nie znałam znaczenia runy, której użyto jako podpowiedzi, w związku z czym nie mogłam wpleść jej do kontrzaklęcia i użyć jako wytrychu. Trzeba było zaczynać od zera. Stworzyłam trzystopniową macierz zaklęcia, wypełniłam ją stałymi i wziętymi na oko wartościami gęstości, siły i wektorowego kierunku energii, wyrzuciłam rękę do przodu i uderzyłam w skałę tym improwizowanym łomem. Len wyprostował się jak sprężyna, skoczył na mnie, zwalił z nóg i przycisnął do ziemi. Odbite zaklęcie jak pogwizdujące i jęczące wrzeciono przeleciało nad polaną. Zadarłam głowę i w oszołomieniu śledziłam jak czubki dębów, ucięte pod kątem prostym, majestatycznie opadają, zahaczając o dolne gałęzie.
– Mogłeś uprzedzić – oburzyłam się, odpychając wampira łokciem. Len skoczył na nogi i otrząsnął się, ze smutkiem oglądając zielone ślady trawy na płaszczu.
– A posłuchałabyś?
– Nie! – Zmarszczyłam nos i potrząsnęłam głową.