Uznałam nieobecność piekielnego bólu za wyrok niepodlegający apelacji. Wyraźnie przeżywałam ostatnie chwile miłosiernej agonii. Zachwyciłam się swoim męstwem… i zdziwiłam obojętnością Lena. Gdzie stłumione łkania? Gdzie oczy opuchnięte po nieprzespanych nocach? Gdzie łysiny od wyrwanych kłaków włosów? No dobra, przygryzał wargi… ale w końcu się roześmiał.
– Mam nadzieję, że to z nerwów? – spytałam podejrzliwie, ukradkiem macając zabandażowaną pierś. W boku coś strzeliło. – I przestań czytać moje myśli!
– Nie chciałbym cię rozczarowywać, ale niestety nie umierasz.
– Jak to nie umieram? – oburzyłam się, usiadłam i wstydliwie podciągnęłam kołdrę aż pod brodę. Wąski pasek bandaża przechodził akurat pod piersią, obok dał się wyczuć garbik tamponu. – On mnie walnął w samo serce!
– Nie w serce, a w bok. Ostrze ześlizgnęło się po żebrach, przeszło pod skórą i wyskoczyło za trzy piędzi. Jeśli chcesz, sama sprawdź.
Dziwne, mogłabym przysiąc, że otrzymałam śmiertelną ranę. Oczywiście w szale bitwy poczucie bólu się zniekształca, ale zwykle na odwrót – ludzie nie zauważają nadmiarowych dziurek, póki nie padają trupem. Do głowy by mi nie przyszło, że okażę się aż tak delikatna – prawie że udałam się do lepszego świata z powodu drobnego draśnięcia.
– Długo spałam?
– Dobę i połowę dnia. Usiądź wygodniej, przyniosę ci obiad.
Koszmar. Miałabym tak efektowny koniec – w tle trele słowików, aromat kwiatów, śpiew wody, na rękach przystojnego faceta – i guzik. No niech mi ktoś powie, kiedy jeszcze uda mi się porzucić ten świat w podobnych warunkach?
– Możesz częściej przyjeżdżać do Dogewy – zaproponował Len. – Zawsześmy gotowi tę sprawę załatwić po twojej myśli.
***
Tydzień do odjazdu minął jak jeden dzień – jaskrawy, barwny, cudny. Rana goiła się szybko i nie przeszkadzała w konnych przejażdżkach. Odwiedziliśmy z Lenem dolinę Siedmiu Tęcz, gdzie akurat trafiliśmy na krótki deszcz, pod koniec którego na niebie jaśniało nie siedem, a całe dziewięć tęcz, dziwacznie zniekształconych przez “efekt brudnopisu". Przespacerowaliśmy się brzegiem zasnutego mgłą jeziora, z którego dolatywał dźwięczny śmiech niewidocznych rusałek. Przywabiliśmy jednak upartego jednorożca, który niechętnie pozwolił mi z zachwytem pogłaskać źrebaka po jedwabistym grzbiecie… A wieczorami wprost na placu urządzano wspaniałe uczty, na które zbierali się wszyscy mieszkańcy Dogewy – i wampiry, i ludzie, którzy już powrócili do doliny, i elfy z krasnoludami, i nawet wilki, wyczaiwszy odpowiednią chwilę, wskakiwały na zastawione jadłem stoły i częstowały się, ile dusza zapragnie. Chyba po Lenie i Starszych zrobiłam się najbardziej szanowanym człowiekiem w Dogewie. A że oni byli wampirami, śmiało mogłam tytułować się najbardziej szanowanym człowiekiem w ogóle.
Mistrz w końcu jednak nie przyjechał, ograniczywszy się do długiej telepatofonicznej rozmowy z Lenem, a pod koniec tygodnia pojawił się blady, co chwila podskakujący kurier z listem dla mnie. Wyobrażam sobie, ile mu obiecano za tę dziesięciomilową rundę z Kamieńca do Dogewy. Biedak uczepił się mnie jak ostatniej deski ratunku i nie odchodził nawet na krok, póki nie odprowadziłam go do zewnętrznej granicy, a tam puścił konia takim szaleńczym galopem, że kurz przy moich stopach jeszcze nie zdążył osiąść, a on już zniknął z widoku, zostawiwszy za sobą szarą smugę w poprzek przeciętej drogą łąki.
Po pozbyciu się gońca otworzyłam list i miałam okazję ze stłumionym chichotem delektować się przydługim peanem na swoją cześć, pod którym znajdowała się lista ziół i korzeni, które powinnam była wycyganić od Lena dla Wydziału Zielarstwa.
Zaintrygowało mnie jedno zdanie, w związku z czym udałam się na poszukiwania Lena. Jak zwykle było to dosyć trudne i musiałam sprawdzić pięć czy sześć jego ulubionych miejsc, póki nie trafiłam na władcę w okolicach kuźni. Czyścił zgrzebłem kłapiącego zębami ogiera, co chwilę odpychając łokciem jego nachalny pysk.
– No dobra – powiedział władca, nie oglądając się. -Co się znowu stało?
– Mistrz przysłał list. Chcesz poczytać? -Nie.
– Przepraszam, cały czas zapominam, że nie wypada czytać cudzych listów. Tak samo zresztą jak myśli. Słuchaj. – Znalazłam odpowiednią linijkę. – Do twojej wiadomości: od dnia dzisiejszego oficjalnie zajmuję stanowisko rektora Szkoły, w związku z nieoczekiwanym zgonem profesora Pitrima, który nastąpił w wyniku silnego wylewu krwi do mózgu w nocy z 27 na 28 sianostawa. Tak więc raport z wykonanej pracy będziesz pisała dla mnie i nie zapomnij…
– Czyli to był on – w zamyśleniu stwierdził Len, odkładając zgrzebło.
– Nie wiem. Może to zwykły zbieg okoliczności? Znałeś go?
– Parę razy się spotkaliśmy… – władca zrobił unik i zmienił temat. – A o czym masz nie zapomnieć?
Oderwałam dół kartki i podałam Lenowi.
– Potrzebujesz wozu – wywnioskował, przeleciawszy listę spojrzeniem.
– Po co?
– A jak masz zamiar zabrać cały ten stóg? Roześmiałam się. Ale jakoś niezbyt wesoło.
– Wezmę wszystkiego po troszku. A mistrzowi powiem, że od was w zimie by się śniegu nie doprosił.
– Nie odważysz się! – oburzył się Len.
– Zobaczymy!
Wnioski
Stokrotka, ubrana w nowe skrzypiące siodło jak w gorset, stała tyłem do Starminu. Wyglądała na bardzo niezadowoloną. Poprowadziłam ją dookoła, odwróciłam, ale gdy tylko wypuściłam wodze, rozpieszczona kobyła sama z siebie zakreśliła krąg do końca i znowu pokazała Starminowi ogon.
Żegnali mnie: Rada Starszych w pełnym składzie, Kryna, kilkoro młodych i sympatycznych wampirów, których miałam okazję poznać podczas swojej aktywnej rekonwalescencji, Kella, która w dniu poprzednim bezlitośnie ganiała mnie po lasach, polach i moczarach w poszukiwaniu zamówionych przez mistrza ziół, para postronnych berbeci i żółtooki wilk, leniwie wygrzewający się na słońcu.
Len się nie pojawił. Pytanie, gdzie jest, nie miało sensu. Poprawiłam przytroczony do siodła worek ziół, pożegnałam się ze wszystkimi i nie odjechałam.
I doczekałam się, z daleka widząc biały płaszcz i błysk słońca na złotym diademie. Władca prowadził za uzdę osiodłanego konia i poczułam taką ulgę, jakby zamierzał odprowadzić mnie do samego Starminu.
Jeszcze raz szybko i chaotycznie pożegnałam się ze wszystkimi, objaśniłam Stokrotce jej prawa i obowiązki, nie bez trudu namówiłam ją do ruszenia głową do przodu i Len pomógł mi wskoczyć na siodło.
Nie powiedzieliśmy ani słowa, dopóki pierścień osik nie został w tyle. Tak bardzo nie chciało mi się opuszczać Dogewy! Czułam się jak dziecko, któremu właśnie odebrano zabawkę obiecującą miesiące albo i lata wspaniałej zabawy. Myśl o szarej codzienności szkolnej budziła głęboki smutek.
Kary ogier wrył się nogami w ziemię i stanął. Pożuł wędzidło, z ukosa zerknął na właściciela: wracamy czy jak? Len na zgodę poczochrał konia po grzywie i zsiadł. Poszłam jego śladem.
Staliśmy na szczycie wzniesienia jak na dziobie statku podniesionego na grzbiecie fali oceanicznej. Iglica ratusza Kamieńca jak srebrzysta szpila przecinała niebo na horyzoncie. Odwróciłam się. Przezroczysta mgła kryła prawdziwe kształty Dogewy jak welon zbyt długi nos panny młodej.
– Chciałbym dać ci niewielki prezent na pamiątkę -nieoczekiwanie powiedział Len. – Ode mnie. To jest co prawda drobiazg, ale jednak…
Z tymi słowami pochylił głowę, zdjął amulet i włożył go w moją dłoń, a potem ścisnął ją, zanim zdążyłam zaprotestować. Kamyczek był ciepły, gładziutki, ostry koniec przyjemnie kłuł skórę. Uwolniłam rękę i otworzyłam palce. Złote ciapki zaiskrzyły się w słońcu.