– Poszła sobie.
– Dawno?
– Niezbyt.
– A niech mnie! Wszyscy ją spotkali. A pomóc nigdy nikt nie może. A ślady jej znikają w dali. I kto w nieszczęściu mym pomoże?!
– A co się stało?
– Ząb, padalec. Jęczy i dręczy jak starucha. A byle dotknie go mój palec – on strzela do samego ucha.
– Proszę otworzyć usta. Nie zamykać.
– Po co?
– Cicho, jestem magiczką. Zgadza się, zapalenie. Proszę się nie przejmować. Zaraz spróbuję… Doskonale! Ma pan, pszę pana, przeziębiony nerw. Trzeba by ten ząb wyrwać z korzeniem. Niech pan powie, bardzo on panu potrzebny?
Na czole dobrowolnie zmuszonego pacjenta pojawiły się drobne krople potu. A ja tymczasem zastanawiałam się, gdzie by tu dostać szczękę, a najlepiej całą czaszkę wampira dla szkolnego muzeum. Kły miał cztery – górne długie (na dobry cal), dolne krótkie, w granicach normy nawet dla człowieka. Pozostałe zęby praktycznie niczym nie różniły się od ludzkich, chyba że oślepiająco białym kolorem, tak rzadkim u przedstawicieli mojego gatunku. Moje dwa palce leżały po wewnętrznej stronie dziąsła, wolną ręką przykryłam policzek pacjenta i spróbowałam utworzyć pomiędzy palcami obu rąk potok ciepłych promyczków. Źrenice wampira rozszerzyły się ze zdziwienia. Gdy mówimy o uroku, zwykle mamy na myśli niezrozumiałe mamrotanie nad chorym organem odciągające uwagę pacjenta od czaru jako takiego. Istnieją setki “mruczanek" typu: “Pójdę, pójdę w pole, zerwę bylicę, gorzką bylicę, uwarzę ziele, cierpkie ziele, zamieszam łyżką, dębową łyżką… itede itepe", wywołujących, w pacjencie mistyczny szacunek, co pozwala wsadzić rękę głębiej do jego kieszeni. Im głupsza “mruczanka", tym bardziej głuchy i niezrozumiały jest głos leczącej – na i przykład jedna moja koleżanka z Wydziału Zielarstwa wyliczała sobie pod nosem czasowniki nieregularne z języka trolli, który tak w ogóle jest bardzo śpiewny, ale skrajnie niecenzuralny, bo wszystkie czasowniki utworzone zostały od nienadających się do druku rzeczowników.
Ograniczyłam się do beztroskiego, niezbyt melodyjnego pogwizdywania. Najpierw “promyczki" jak gdyby utykały w szczęce, czułam ich trzepotanie na koniuszkach palców, gdy próbowałam skupić się na nieprzerwanym potoku. Ale po paru minutach sytuacja się poprawiła. Skończyłam leczenie i ostrożnie dotknęłam dziąsła.
– Boli?
– Y-hm!
– Tak czy nie? – zabrałam ręce, wampir zamknął usta i oblizał się ze wstrętem. Potem ostrożnie kłapnął zębami, dotknął palcem policzka.
– Jam zdrowy jest! – zawrzasnął nieoczekiwanie. – cud nastąpił! Pokorny sługa mości panny z pytaniem teraz by wystąpił: jak ma na imię kwiat poranny?
– Nazywam się Wolha.
– Wiem, to dla rymu. – Wierszokleta od siedmiu boleści machnął ręką.
– Daleko stąd do miasta?
– To ponad wiorsta krętej drogi… Za honor uznam prawo odwieźć magiczkę piękną do Dogewy… hmm… progi… srogi… pierogi… Tfu, weź właź na wóz!
Srokaty naparł na dyszel, wóz wyprostował się i gniada niechętnie napięła postronki. Okazało się, że od miasta oddzielało nas tyle co nic – oczywiście jeżeli ktoś znał krótką drogę po “zgięciach".
Wampir dowiózł mnie do samej fontanny i długo, głośno, obszernie i do rymu wychwalał mnie na oczach Starszych zamarłych jak słupy soli na ganku Domu Narad. Wierszokleta przemawiał około pół godziny, zebrał dookoła siebie spory tłum i z wypiekami na twarzy wmawiał wszystkim, jaka to ze mnie jest dobra, współczująca i skuteczna znachorka. Nieco zwęgliwszy się w promieniach sławy, zgubiłam się w tłumie i zwiałam do domu. Tam czekała na mnie Kryna z pasztecikami… z kapustą. Paskudztwo.
Rozdział 9
Zdrzemnąwszy się po obiedzie godzinkę czy dwie, przypomniałam sobie o prawdziwym celu swojej wizyty. Koniec końców, już prawie dobę jestem w Dogewie, a potwór jakoś się nie spieszy pokazać. Może czeka, aż mu zorganizuję odpowiednie powitanie?
Po grubym słupie czarnego dymu odnalazłam kuźnię i zajrzałam pod daszek. W głębi stało kowadło, złowieszczo kopciły węgle i pękate miechy wyciągały stalowe i pyski w kierunku paleniska. Wszędzie jakieś odłamki żelastwa, ścinki, kawałki stopionego metalu. Sam kowal, czarny od sadzy jak uciekinier z piekła, równomiernie spłaszczał młotem rozgrzany do białości pręt. Powiedziałam dzień dobry, on odwrócił się, skinął, oddał pomocnikowi pręt i młot i podszedł do mnie. Bez zbędnych wyjaśnień wepchnęłam mu miecz.
Pokręciwszy ową groźną bronią w rękach, zapytał z niezrozumieniem, w co chciałabym to coś przekuć. Wyjaśniłam, że należy miecz nie przekuć, a naostrzyć i wyważyć. Wsadzony do wody pręt głośno zasyczał. Kowal zapatrzył się na mnie z takim zdziwieniem, jakbym przyprowadziła do podkucia zdechłego konia.
– Jesteś pewna? – zapytał na wszelki wypadek. – Mam sporo gotowej broni do wyboru.
– Nie ma po co. Proszę naprawić ten.
– Zrobię co w mojej mocy – obiecał niepewnie, klepiąc w dłoń płazem miecza jak kawałkiem suchej kiełbasy.
– To nie jest zwykły miecz. Wewnątrz znajduje się okuty srebrem pręt, a dopiero potem stal, która się daje kuć.
– A, to w takim razie rozumiem – sceptyczny ton jego głosu wskazywał, że próbuję mu wmówić, iż ten zdechły koń tylko śpi.
– Kiedy będzie gotów?
– Za jakieś trzy dni.
– A czy by się nie dało dziś do wieczora?
– Postaram się. – Z jego twarzy można było wyczytać, że nawet miesiąc kucia i wyważania nie pomoże temu smętnemu kawałowi żelastwa w zostaniu mieczem. – Dla dziewczyny twojej budowy gword byłby lepszy.
– Że co?
– Zaraz pokażę. – Kowal pewnym krokiem przeszedł wzdłuż długiego stojaka z gotową bronią i wybrał z kupy żelastwa coś długiego i cienkiego. – O, zobacz. Kobiecy model, lżejszy i z pewnym bezpiecznikiem.
Trzymałam w rękach polerowany kij o długości coś ponad trzech łokci, a może raczej laskę z wygiętą rękojeścią w kształcie długiego wilczego pyska z drapieżnie stulonymi uszami. W oczodołach drapieżnika połyskiwały kawałki na wpół przezroczystego bursztynu.
– Trochę za ciężka na drewno – zauważyłam, ważąc laskę w dłoni. – Ma ołów w gałce?
Wampir tylko prychnął.
– Ha, daj ją – rzekł, zabierając laskę. – Ucz się, mała!
Kowal złapał gword lewą ręką, a prawą przekręcił wilczą głowę. Przesunęła się o ćwierć obrotu, otworzyła pysk pełny kościanych zębów i jednocześnie z przeciwnego końca laski wyskoczyło trójkątne jasne ostrze o długości dwóch piędzi. Wykonawszy pozorowany atak, wampir cofnął się o krok i udał blok, trzymając gword równolegle do ziemi.
– Nieźle, co? – Przekręcił rękojeść i ostrze znikło.
– Dla tego, kto potrafi tym walczyć – zauważyłam sceptycznie.
– Najważniejszy jest element zaskoczenia – nie zgodził się kowal. – Gword jest czymś w rodzaju broni narodowej, bardzo rzadko używa się ich poza granicami Dogewy. Dlatego atakującego zwykle czeka niespodzianka – przecież liczył na bezbronną ofiarę. A co może być mniej groźne od laski?
– Nóż schowany za cholewą.
– A będziesz mogła tym nożem powstrzymać wściekłego psa? Rysia? Niedźwiedzia?
– A po co mam powstrzymywać niedźwiedzia? Najważniejsze to się nie zatrzymać samej – prychnęłam, popatrując na laskę z dużo większym szacunkiem.
– No dobrze. A strzygę? Powiedzmy, idziesz sobie ciemnym lasem, patrzysz – strzyga.
– Dzień dobry! – odezwałam się radośnie.
– A to niewychowana strzyga. Burczy jej w brzuchu.
– To nie wiem – straciłam rezon. Za pomocą magii strzygę można tylko powstrzymać. Zabijać niestety trzeba fizycznie. – Fakt, nóż jest za słaby. Ale gword jest jeszcze cieńszy. Ostrze za krótkie, za wąskie, nie ma sensu przekręcać. Strzyga nawet nie poczuje.
– Mówisz? – wyszczerzył się kowal, przestawiając gword do stanu gotowości. – A jeśli tak?
Pod daszkiem stał stary spróchniały pień. Ostrze weszło w jego podgniły bok jak w masło. Po ciosie została niezauważalna dziurka szerokości jakichś trzech palców. Kowal kopnął pień, a ten… rozleciał się na dwie cienkie szczapy i masę małych drzazg. Wzięłam jedną i obejrzałam dokładniej. Fakt, spróchniała, ale na pewno nie bardziej podatna od strzygi.