Литмир - Электронная Библиотека

Nieznajoma bardzo przypomniała mi gawrona. Czarny płaszcz, czarne ubranie zapięte pod samą szyję. Czarne buty, na prawym ramieniu buja się czarna torba na długim poskręcanym rzemieniu. I uroda jakaś czarna, złowieszcza: delikatna blada twarz, jakby właścicielkę dopiero co wypuszczono z grobowca, ostry nos, czarne oczy, spod kaptura uciekają bujne czarne loki. Jedyna jaskrawa plama – nienaturalnie karmazynowe wargi, które dziewczyna co chwilę przygryzała. W sumie normalna wampirzyca. Klęczała na czworakach metr od drogi i z uporem godnym lepszej sprawy grzebała w twardej leśnej ziemi zaostrzoną metalową łopatką. Mało prawdopodobne, by gawronopodobna ślicznotka zajmowała się poszukiwaniem dżdżownic. Nie, dłubała w ziemi z takim entuzjazmem, jakby odkopywała skarb albo grób. Zastanowiwszy się przez chwilę, powróciłam do uprzednio odrzuconej możliwości, ponieważ dziewczyna odłożyła łopatę i teraz obiema rękami ciągnęła coś przypominającego przerośniętą dżdżownicę. Pociągnąwszy trochę z jednej strony obiegła dziurę i wznowiła swe tytaniczne wysiłki. Dżdżownica wiła się, opierała i chłostała ją ogonem po twarzy. Postanowiłam się wtrącić.

– Hej, może pomóc?

– A jak myślisz? – nieoczekiwanie krwiożerczo wrzasnęła wampirzyca. – Podkopuj ją, szybciej, bo ucieknie!

Z bliska rozpoznałam mechaty korzeń trawy żmijanki. Wijąc się i pulsując, tylko czekał na okazję, by prześlizgnąć się pomiędzy palcami i uciec pod ziemię. Zaczęłam gwałtownie odgrzebywać ziemię, jednocześnie chwyciwszy za niego, by pomóc wampirzycy. Oczywiście można było obciąć korzeń, ale resztka i tak zginie, a każdy jego cal jest na wagę złota, będąc składnikiem wielu mieszanek, wywarów i eliksirów. Żmijanka nie jest jakoś wyjątkowo rzadka, ale złapanie jej dla znachora jest równie trudne jak dogonienie zająca pieszo. Korzeń o długości trzech do sześciu stóp kończy się nierzucającym się w oczy pędem z zielonkawym kwiatkiem na końcu, który przy najmniejszym zagrożeniu “nurkuje" pod ziemię i tam przeczekuje niebezpieczne czasy.

We dwójkę udało nam się pokonać oporną trawkę. Wyciągnięta z ziemi straciła wigor, zwisając jak lisi ogon na kołnierzu dorodnej żony kupca.

– Dzięki, mała – niedbale rzuciła dziewczyna, pakując zwinięty w pierścień korzeń do płóciennego woreczka, a woreczek – do czarnej torby.

“Dziecko", “malutka", “mała" nawet od koleżanki-zielarki… Odkąd skończyłam czternaście lat, “ty" mówili do mnie tylko koledzy z klasy i mistrz. A tu jakby się wszyscy zmówili. Jakbym miała nie osiemnaście, tylko osiem lat. Czy oceniają na podstawie intelektu? Bo w takim razie chyba jednak mam siedem…

– Zawsze do usług, babciu – powiedziałam jadowicie.

Nasze oczy spotkały się. Dziewczyna z niezrozumieniem ściągnęła brwi.

– Jak mnie nazwałaś? -A ty?

Wampirzyca potarła czoło i westchnęła.

– Ale… ano tak, przecież jesteś człowiekiem. W takim razie przepraszam pannę.

Zbytnia oficjalność też mi się nie spodobała.

– Możemy być na “ty", w końcu jesteśmy koleżankam po fachu.

– Hm?

– Jestem magiczką – wyjaśniłam niedbale, nie zwracając uwagi na to, jak wyciągnęła się twarz rozmówczyni. – Co prawda nie zielarką, ale z ogólnego zielarstwa mam celujący.

Wyglądało na to, że Starmińska Wyższa Szkoła nie budziła zaufania miejscowych specjalistów.

– Znowu?! – piskliwie jęknęła dziewczyna, upuszczając torbę.

– Co – znowu?

– Zupełnie mu odbiło!

– Komu?!

– Mało ma problemów, teraz go jeszcze nazwą zabójcą dzieci! – wampirzyca urwała, stykając się spojrzeniem z krzakiem czeremchy. Wydało mi się, że mignęło w nim coś białawego, głowy bym nie dała, ponieważ czeremcha właśnie kończyła kwitnienie i była biaława sama z siebie.

– A, w takim razie w porządku – dziewczyna westchnęła z ulgą, powoli się uspokajając. – A już myślałam, że jesteś sama.

– A kim jest ten drugi?

– A może się poznamy? – uniknęła odpowiedzi. – Kella jestem.

– Po prostu Kella – dokończyłam za nią. – Myślę, że ja się nie muszę przedstawiać. Chociaż nadal nie mogę zrozumieć, czemu.

– Telepoczta. Wyprzedziła cię o dwa dni. Aż dziwne, że cię nie poznałam od razu.

– Chyba nie aż tak trudno się poznaje w człowieku człowieka?

– W Dogewie jest wielu ludzi – zaprzeczyła Kella. -Nie znam ich wszystkich z wyglądu. W ogóle w naszych lasach można napotkać, kogo się tylko chce – ci, których nazywacie “rasami rozumnymi", nie unikają wampirów tak, jak to robicie wy, ludzie.

Na słowie “ludzie" od razu wyobraziłam sobie wilgotne podziemia, kupę szkieletów, zakurzone flasze na krew, zardzewiałe klatki i inne atrybuty lochów, w których trzyma się dawców. Po prostu do głowy mi nie przyszło, że ludzie godzą się dobrowolnie mieszkać w Dogewie.

– A czemu w takim razie nikogo z nich nie widziałam? – spytałam ostrożnie, oczekując na odpowiedź z gatunku “Zaraz zobaczysz!", po której usłyszeniu natychmiast zostanę zaciągnięta i zamknięta razem z pozostałymi w niespełniającym norm sanitarnych grobowcu.

Kella się zauważalnie zmitygowała i nie tylko nigdzie mnie nie zawlokła, ale chyba sama zażyczyła sobie szybkiej zmiany miejsca pobytu.

– Oni… eee… Już ich nie ma w mieście. Ale bliżej granicy…

Do reszty zmieszała się i zamilkła. Pomyślałam, że nawet jeśli w Dogewie mieszkają jacyś ludzie, to tylko dlatego, że nie wpuszczono ich do ludzkich miast – strażnicy przy bramach mniej więcej trzymają się wytycznych w tej materii: “Żebraków i kretynów wywalać na kopach".

Przespacerowałam się do krzaka czeremchy. Wiedziałam!

– Był tu wilk – ogłosiłam zdecydowanym tonem, rozcierając pomiędzy palcami kawałek wilgotnej gliny wygrzebany z głębokiego śladu.

– Kto? – najeżyła się zielarka.

– Wilk, wilk. Taki biały, o czarującym pysku – sprecyzowałam. – Zna go pani?

Na twarzy wampirzycy pojawiły się ceglaste plamy.

– Nnie.

– A w ttakim razzie kkto? – nie chciałam jej drażnić, po prostu zupełnie machinalnie dostosowałam sposób mówienia do rozmówczyni.

– Nie twoja sprawa – nieuprzejmie ucięła Kella, zarzucając rzemień torby na ramię.

– Proszę nie uciekać od odpowiedzi!

– Ja uciekam z tego miejsca.

Po tym zdaniu zrobiła krok w bok i znikła, rozpłynąwszy się w powietrzu. Chyba się jej nie spodobałam. Gdy zasysa cię zmięta rzeczywistość, ty tego nie zauważasz, ale zdrowie psychiczne otoczenia może poważnie ucierpieć. Poeksperymentowałam, wsadzając rękę na głębokość łokcia do dziury przestrzennej i oglądając sobie równiutki kikut. Zabawa w “efekt brudnopisu" zakończyła się mocnym uściskiem dłoni. Pisnęłam i wyciągnęłam rękę – nie trzymano jej, ale wypuszczono niechętnie. W dotyku ten, kto mnie złapał, nie mógł być Kellą, dłoń wydała mi się wielka i chropawa, a sam uścisk – energiczny i gwałtowny, czyli męski. Ocierając rękę o spodnie obejrzałam sobie niczym niewyróżniający się słup powietrza, przez który w tę i z powrotem latały sobie owady. A jeśli jemu będzie się chciało kontynuować znajomość?!

Skrzyp wozu, który wyjechał znikąd dokładnie za moimi plecami, spowodował, że podskoczyłam. Dwa konie, srokaty i gniady, dźwięcząc dzwoneczkami na uprzęży, spróbowały mnie wyminąć, zakręcając dyszel ku poboczu. Żelazne mocowania zaskrzypiały i woźnica, zakląwszy bez szczególnej złości w głosie, ściągnął lejce.

Konie zatrzymały się posłusznie. Srokaty potrząsnął łbem, odganiając natrętnego bąka.

– Dobrego dnia, młodziutka panno! – melodyjnym i basem wyrecytował woźnica, zeskakując na ziemię. – Co żeś zgubiła w tych gęstwinach?

– Ot, stoję sobie i rozmyślam.

– I wychodzi?

– A jakże! A pan jest poetą?

– Z całego serca, całe życie. Zlatują zawsze rymy do mnie – układam pięknie, należycie, a potem za nic nie przypomnę.

– Jak mam się stąd wydostać? Zabłądziłam i jestem zmęczona. Mógłby mi szanowny pan pomóc?

– Już zaraz. Ale powiedz raczej, czy nie spotkałaś tu brunetki, ubranej w barwy środka nocy? Od rana szukam tej kokietki…

17
{"b":"102707","o":1}