Im bardziej komuś zawierzyłeś, tym bardziej go kusiło, by cię zdradzić.
– Ale Wolno… – Rety, on prawie płakał! Teraz, gdy zrozumiałam co się działo, nareszcie udało mi się wyróżnić w moich myślach lekki, niezauważalny szept, który łatwo można było wziąć za głos wewnętrzny. To właśnie on wywoływał we mnie to uczucie wewnętrznego spokoju i pewności, do którego zupełnie nie byłam przyzwyczajona. Jak gdybym rozmawiała sama ze sobą. A od siebie samej najmniej oczekujesz wycięcia jakiegoś numeru. Toporne, wyraźne wejście mistrza i innych mentorów do mojego umysłu nigdy nie pozostawało niezauważone – było wyjątkowo nieprzyjemne. Jak gdybym urządziła sobie wesołą imprezę panieńską w żeńskiej łaźni i w samym środku zabawy wpadła nagle komisja rewizyjna w oficjalnych strojach i zaczęła obojętnie zliczać ręczniki i miotełki. Odbierało mi to najmniejszą ochotę komunikowania się w ten sposób. Jeśli już tak bardzo się chce, to można porozmawiać na głos.
Ale wtedy nie uda się uzyskać takiego połączenia dusz. Mimo wszystko nie każdą myśl można wyrazić słowami. Jak na przykład opisać swoje wrażenia z podróży po rzece w lekkiej łódeczce podczas burzy, gdy błyskawice srebrzystymi wężykami skaczą po wodzie, a strumienie ciepłego deszczu wydają się łodygami pszenicy, której kłosy zebrane zostały w niskie, puszyste obłoki? Gdy z wody za rufą wyrasta nagle zielonkawa szyja węża wodnego, zwieńczona spłaszczoną głową z karmazynowymi zamyślonymi oczyma, a po chwili tak samo bezdźwięcznie znika pod wodą.
Nie opowiesz. Nie zdołasz. Po prostu cię nie zrozumieją. Ot, płynęłaś. Ot, widziałaś. Zamiast odczuć zachwyt, twój rozmówca z niezrozumieniem zapyta: “Masz wszystko z głową w porządku? Przecież mogłaś utonąć!". Ależ oczywiście, mogłam. Potem długo szukałam tego cholernika, który odwiązał łódkę w czasie, gdy zrywałam ostrokrzew do zielnika. Dzięki rusałkom za odholowanie jej do brzegu.
Len by mnie zrozumiał. Nie zadając głupich pytań, przepłynąłby ze mną całą tę drogę, podziwiając wysokie sosny na urwistych brzegach rzeki, ocierając z twarzy słodkawe krople wody i ostrożnie zanurzając wiosło w kipiącym nurcie. Niech mu będzie, wodę wybierałabym sama.
W tym momencie zrozumiałam, na czym opiera się prawo dogewskie. Na pewności, że prawda zawsze zwycięży, ponieważ nie można oszukać sędziego. Przestępczość w Dogewie jest zerowa. Kłócą się również rzadko – jeśli, powiedzmy, mąż i żona mają różne zdania, to zamiast łapać za patelnię, biegną do Lena. Nikt nigdy nie kłóci się z jego decyzjami – bo on wie lepiej. Kogo władca uzna za winnego, ten przeprosi. Pokój i spokój, wszyscy zadowoleni i szczęśliwi. Jeśli władca nagle zniknie… Oni się przecież wszyscy pożrą, jak ludzie!
I po chwili głębokiego namysłu wybaczyłam mu. Chyba niesłusznie.
Rozdział 16
Radosna twórczość własna wciągnęła mnie tak bardzo, że nie zauważyłam, kiedy zrobiło się ciemno. Kryna przewidująco zapaliła i postawiła na stole lichtarz z trzema świecami. Przy akompaniamencie szelestu płomieni sprawa ruszyła jeszcze szybciej. Drugie pióro złamało się i zostawiło kleksa na środku zwoju. Nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi – najważniejsze to nasmarować brudnopis, w Szkole przepiszę na czysto. Z własnego gorzkiego doświadczenia wiedziałam – pisz, póki się pisze, bo potem możesz nie mieć ani czasu, ani weny, która potrzebna jest nawet przy łapaniu pcheł. Pisało mi się nieźle, ale koniec nie zbliżał się nawet o cal. Nadmiar natchnienia też bywa szkodliwy. Ani przez chwilę nie wątpiłam w to, że moja praca zaliczeniowa ma wyjątkową wartość dla nauki. Ale chciałam, by była również ciekawa i dostępna dla szeroko rozumianego czytelnika, tak więc fakty bardzo często mieszały się z opisami przyrody, pogody i moich gaf. Pod koniec trzeciego zwoju (przy wymaganej objętości pracy zaliczeniowej wynoszącej dwa) zrozumiałam, że ziarno rzucone zostało na podatny grunt, który przy dobrej kultywacji może zaowocować solidnym traktatem magicznym. Bynajmniej nie ostudziło to mojego entuzjazmu. Odłożyłam pióro i gimnastykując palce, pogrążyłam się w słodkich marzeniach o sławie, która niewątpliwie stanie się moim udziałem po obronie i publikacji opasłego dzieła. Będą mnie rozpoznawać na ulicy. Będą mnie cytować z pamięci. Będą mnie zapraszać na międzynarodowe i międzyrasowe konferencje, a ja – będę się wykręcać ze znudzoną miną. Wsadziłam pióro do kałamarza i z nowymi siłami rzuciłam się do budowy pomnika za życia sobie, ukochanej.
Skrzypnęła zasuwa. Byłam tak pochłonięta zapełnianiem papieru, że nawet nie raczyłam się obejrzeć, w związku z czym pytanie “I jak się ma testament?" – mnie zaskoczyło. Nie oczekiwałam, że zobaczę Lena tak późno, a już na pewno nie dziś.
– Ot, zdecydowałam się koniec końców wziąć za zaliczenie – przyznałam się.
– Jaki temat?
W milczeniu wskazałam wykaligrafowany nagłówek.
– W bibliografii pod numerem pierwszym Tudor Wybawiciel?
– Tak, porównuję jego obserwacje z własnymi. Gdzie on nazbierał tych bzdur? Ani jeden z wyliczonych przez niego sposobów na was nie działa. A, przy okazji…
Z rozmachem nakreśliłam na rozmówcy znak krzyża. On uchylił się instynktownie.
“Wynik negatywny" – zanotowałam na marginesie zwoju.
– A co to za bzdura?
– Pewny sposób. Jak tam idzie u Tudora? – Otworzyłam “Krwiopijców" na jednej z zakładek. – Odskoczywszy, zawył dziko obmierzły wampir… zakręcił się w miejscu, rozdzierając pazurami swe gnijące ciało…
– A gdyby zadziałało?
– To bym napisała: “Wynik pozytywny".
Len niedbale zgarnął jeden z zapisanych zwojów, rozwinął i pogrążył się w lekturze. Zastygł na dłuższą chwilę. Obserwowałam, najpierw z dumą, a po chwili z obawą.
– Hm – powiedział, przysiadając na ławce i nie odrywając spojrzenia od tekstu. – Mam nadzieję, że krąg czytelników jest ograniczony?
– Oddaj! – oburzyłam się, wydzierając mu zwój. – To dopiero brudnopis.
– I kogo niby nazywasz “białowłosą strzygą"?
– To pierwsze wrażenie! – broniłam się. – Dalej będą fakty.
– To daj skończyć.
– Nie dam. Dalej jeszcze nie napisałam.
– W takim razie poczekam – zaproponował, wyszczerzywszy się jak wspomniana strzyga.
Sądząc z położenia księżyca, było już dawno po północy. I czego on nie śpi?
– Przyszedłem, żeby zaprosić cię na Dobrą Noc.
– I w czym ta noc jest taka dobra? – Dopiero w tej chwili zauważyłam, że ulice roiły się od wampirów. Tu i tam migały ogniska, słychać było wesołe rozmowy i nie do końca chóralne śpiewy. Dookoła unosił się zapach smażonego mięsa i gorącego ponczu. – Na czyją cześć to święto?
– Przecież mówię – Dobra Noc. – I tyle?
– I tyle. Czemu by nie świętować nocy, jeśli jest tak dobra, jak ta?
– A jak się ją świętuje?
– Jak się chce. Piciem, jedzeniem, zawodami, spacerami. Jedyny warunek – nie zepsuć Dobrej Nocy. Gdy tylko pogarsza ci się nastrój, święto jest skończone.
Pomyślałam, że czas najwyższy iść spać, ale jakoś mi się nie chciało.
“Czemu by nie?" – pomyślałam.
On bez słowa podał mi rękę i zdmuchnął świece.
Ciepła noc zasiała czarne pole nieba najlepszymi gwiazdami i cierpliwie orała je zębami nierównych obłoków. Księżyc niedawno się urodził i dopiero wchodził w rolę nocnej lampy, a nietoperze wesoło trzepotały skrzydłami, przecinając jego naostrzony sierp.
Delikatne aromaty jaśminu i dzikiej róży, do których po bardzo krótkiej chwili domieszał się wieczornik, sprawiały, że serce drżało ze zdenerwowania w oczekiwaniu czegoś romantycznego. W takie ciepłe, przyjemne, letnie noce piękne panny zamknięte w ciasnych ścianach rodzinnych pałaców mają zwyczaj skakać z balkonów w objęcia adoratorów z lutniami. Dobrze, jeśli panna ma akurat na sobie szeroką spódnicę – zamortyzuje uderzenie o ziemię, jeśli adorator okaże się nie dość wysportowany.