Литмир - Электронная Библиотека

– Jak smakowicie pachnie! – Zachłannie wąchałam jasny dymek wydobywający się z długiej jamy z żarem, nad którą męczyło się mięso nadziane na cienkie metalowe rożny o drewnianych rączkach. Dookoła jamy, przerzucając się dowcipami, kłębiły się pełne życia i głodne wampiry – kucharz nie nadążał z wymianą szpikulców.

– Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy magowie, którym zdarzyło się do tej pory odwiedzić Dogewę, byli z przekonania wegetarianami – złośliwie poinformował mnie wampir.

– Guzik mnie obchodzi, z kogo ten schabowy – uparłam się. – Ja chcę jeść i mój rozwijający się organizm domaga się mięsa. Jeżeli nie masz kurzego skrzydełka, to może być udko z panny. Tylko dobrze wysmażone i niezbyt tłuste. Ja tu sobie postoję w cieniu, a ty idź i poproś, żeby ci kawałek dali, władcę powinni obsłużyć bez kolejki.

Na widok zbliżającego się energicznym krokiem Lena rozmowy i śmiechy ucichły. Tłum z namaszczeniem cofnął się, przepuszczając go do ogniska. Wyglądało to tak, jak gdyby przy knajpie zmaterializował się któryś z bogów, zostawił gromy i pioruny przy wejściu i poprosił o kufel piwa i sucharki. Kaprys jego boskości został natychmiast spełniony.

– Udka panien się skończyły – poinformował mnie Len, uroczyście wręczając mi rożen z kilkoma kawałkami soczystego mięsa naszpikowanego czosnkiem i przełożonego cebulą. – Nie masz nic przeciwko polędwicy z barana? Doskonale. W kieszeni mam chleb. Co prawda mam go tam od dawna… Potrzymaj moją porcję.

Uwolniwszy ręce, Len wyciągnął z kieszeni coś w szmatce, na którą oboje zapatrzyliśmy się z widocznym przerażeniem. Najwyraźniej w dalekiej przeszłości, jeszcze przed epoką lodowcową, ten koszmarny placek był pajdą żytniego chleba, już w tamtych czasach czerstwego. Kurz stuleci osiadał na dziełach sztuki, potężne cywilizacje pojawiały się i znikały bez śladu, trzęsienia ziemi, powodzie i pożary co jakiś czas powodowały szkody rolnicze, a chleb przez cały ten czas leżał i leżał w kieszeni, czekając na swoją chwilę. I oto wybiła jego godzina! Chleb triumfalnie objawił się naszym oczom, wywołując krańcowo sprzeczne uczucia.

– A fuj! – powiedział wreszcie Len, w ten krótki sposób wyrażając swoje zdanie na jego temat.

– Prawdziwy antykwariat – potwierdziłam. W nierównym świetle ognisk chleb migotał wszystkimi odcieniami zieleni, jak krasnoludzki ser. – Chodź, podarujemy go jakiemuś żebrakowi.

– Tak niewybredni żebracy długo nie żyją. Zaproponowałam nakarmienie chlebem najbardziej zaciekłego wroga, ale Len uznał, że to niehumanitarnie – koniec końców, nie jesteśmy barbarzyńcami, więc po co się tak znęcać nad biedakiem w naszym postępowym stuleciu łamania kołem? Nie znalazłszy odpowiedniego zastosowania tego unikalnego produktu, wyrzuciliśmy go w krzaki i zajęliśmy się poszukiwaniem spokojnego miejsca do rozprawienia się z szaszłykami.

– Chodź! – szepnął Len, ciągnąc mnie za róg najbliższego domu. Długo kręciliśmy się po wąskich uliczkach, aż dotarliśmy na udeptany placyk ze wszystkich stron otoczony wysokimi krzakami. Na ziemi leżał wygładzony bal, a przez nierówny otwór w gałęziach było doskonale widać plac. – Doskonale, jesteśmy pierwsi! Jeżeli ktoś zacznie się przedzierać przez krzaki, będziemy pełnym głosem wydzierać się, że zajęte!

– Chodź, kochanie, tu już zajęte! Jakieś świnie zagarnęły nasze miejsce! – wyraźnie wysyczał w krzakach męski głos, smutno westchnął kobiecy, trzasnęła gałąź i wszystko ucichło.

– Sam jesteś świnia! – półgłosem burknął Len. Usłyszano go, i, mało tego, rozpoznano, w związku z czym doleciało nas stłumione stęknięcie i tragicznie urwane “Proszę o wybaczenie!", noszące pewne podobieństwo do przedśmiertnego jęku.

– I po co w ten sposób? – wyraziłam delikatny sprzeciw.

– A co, ja niby nie jestem wampirem? Nie mam prawa posiedzieć w krzakach z dziewczyną? – uśmiechnął się on, błyskając kłami.

– Ale-ale! – pogroziłam wampirowi prętem. – Ojej, a tam się co dzieje?

Moją uwagę przykuło dziwaczne przedstawienie, które właśnie zaczynało się na placu – a dokładniej na kawałku odgrodzonym linami, akurat naprzeciwko naszej jadalni. Po placyku bezdźwięcznie krążyły dwa skrzydlate cienie. Cienie właśnie – szybkość i płynność ich ruchów nie miały nic wspólnego z kanciastą niezdarnością żywych istot. Karmazynowe odblaski płomieni trzepotały na ostrzach gwordów. Rzadki dzwon uderzającego o siebie żelaza wywoływał falę przestraszonych westchnień wśród widzów, trzymających się w pełnej szacunku odległości od ogradzającej liny.

Walka nie skończyła się, a jak gdyby urwała w najbardziej napiętym momencie. Sędzia – jeżeli takowy w ogóle był – nie dał żadnego znaku, by skończyć pojedynek, obaj przeciwnicy pewnie stali na nogach, ale z jakiegoś powodu jednocześnie opuścili broń i sztucznie uśmiechnęli się do siebie, połyskując kłami. Po chwili pauzy jeden z walczących wyprostował się i podniósł gword nad głowę. Tłum zakrzyknął z zachwytem.

– A jak oni ustalili, kto zwyciężył? – szeptem spytałam Lena. – Nawet się nie zadrasnęli!

– Zadrasnęli i to nie raz. Po prostu się nie zdradzili, więc ty nie zauważyłaś. Oni wcale nie muszą walczyć aż do porażki. Zgodnie z regułami dogewskimi walczy się do określenia bardziej doświadczonego wojownika. Wtedy słabszy po prostu opuszcza krąg i jego miejsce zajmuje inny pretendent.

– Tak po prostu opuszcza? Nie tryska śliną i nie klnie? I nie musicie odciągać zwycięzcy za kołnierz? Dziwne, niby tak zaciekle walczyli… Patrz, nikt się nie spieszy, by zastąpić tego, który odpadł! To najlepszy mistrz gworda w Dogewie, zgadza się?

Len zamyślił się na chwilę i otrzymałam starannie sformułowaną odpowiedź.

– Tak – spośród tam obecnych.

– Len, a nie chcesz sprawdzić swoich młodych mięśni? Masz szansę zrobić na mnie wrażenie – zaproponowałam głosem kokietki.

– Bef fenfu – niewyraźnie wymruczał Len, wgryzając się w mięso. – Juf if fffyftkif raf w tym roku zwyfięfyłem, pfed wiofną nikt więfej fię nie zgłofi… Ffyba fe na tre-ningaff…

– Ale macie głupie zasady! Trzeba bardziej polegać na losie. Nawet najsilniejszy przeciwnik ma słabe miejsce. Cały wic polega na tym, że trzeba to miejsce znaleźć za pierwszą próbą – bo drugiej może już nie być. Jeżeli łatwo się wkurza – doprowadź go do wściekłości, jeżeli kuleje -więcej biegaj, jeżeli boli go ząb – celuj w ząb. – Otaksowałam Lena spojrzeniem, wymownie zatrzymując wzrok poniżej pasa. – Oczywiście, istnieją też ogólnie znane miejsca…

– Dobrze rozmawiać o bitwie, siedząc w krzakach. Zobaczymy, jak poradzisz sobie z prawdziwym przeciwnikiem – spoważniał wampir, na wszelki wypadek zakładając nogę na nogę.

– Z potworem?

– A chociażby i z nim.

– Jeden dosyć ważny drobiazg, Len – skorygowałam go. – Do walki z potworem potrzebny jest potwór.

– Myślisz, że nie istnieje? – nachmurzył się wampir.

– Nie, mówię tylko, że w tej chwili nie ma go w okolicy.

– Znaczy się, możesz odjechać z czystym sumieniem? – przedwcześnie ucieszył się Len.

– Mogę, ale nie chcę. – Wpakowałam do ust ostatni kawałek mięsa, przeciągnęłam się i westchnęłam z zadowoleniem. – Gdzie jeszcze będę mogła świętować taką Dobrą Noc?

– Nie macie nocnych świąt?

– Czemu nie, mamy. Noc Świętego Złąki albo Skarbokwiecień. Ale to na samym końcu kołośnia, jeszcze nieprędko.

– I jak go świętujecie? – Len również rozprawił się z baraniną i wsadził pusty szpikulec w koniec bala. Poszłam jego śladem. – Trzeba nie zapomnieć ich jutro zabrać.

– Różnie. Skaczemy przez ognisko, mażemy dziegciem cudzą bramę. Szukamy legendarnego kwiatu paproci, na wyścigi z siłą nieczystą, która jakoby rzuca uroki i wabi ludzi w leśne gęstwiny i bezdroża. A ja jestem pewna, że poszukiwaczy po kilku kielichach prowadzi w gęstwiny nie leszy, tylko ich własne nogi.

– Cóż, na pewno nie pozwolę ci smarować wrót dziegciem. Ale paproci mamy od groma. Znam polankę z masą tego świństwa – zaproponował Len.

– To na co czekamy? Chodź szukać kwiatka! – zapaliłam się, skacząc na nogi. Miałam chronicznego pecha w noc Świętego Złąki – albo deszcz padał, albo akurat skręciłam nogę, albo jutrzejsze kolokwium mi nie dawało spokoju. Więc czemu nie przenieść tamtej nocy na bardziej pasujący mi termin?

33
{"b":"102707","o":1}