Obejrzawszy sobie udostępnioną do zwiedzania część podziemi, którymi Elgar był poprzecinany jak stara stodoła norami myszy, udaliśmy się za krasnoludem przewodnikiem do Est Alli, muzeum, w którym trzymano najciekawsze egzemplarze kamieni zebranych w trakcie tysiąca lat prac wydobywczych. Almit, będący mężczyzną młodym, zdrowym i w kwiecie wieku, powoli przekwitał i bladł, grawitując w kierunku ogona rozciągniętej procesji, i na wszelkie sposoby spowalniał nasze przemieszczanie, czepiając się ścian i ledwie przestawiając nogi, jak gdyby szedł po wąskiej półce nad przepaścią. W bladozielonym świetle pochodni sami nie wyglądaliśmy najlepiej, przypominając pochód od dawna poszczących strzyg pod wodzą na wpół rozłożonego krasnoluda. Tak więc nikt nie zwrócił uwagi na metamorfozy bakałarza.
Muzeum okazało się niziutką kwadratową jaskinią z szarymi surowymi ścianami. Kłębiliśmy się w niej jak ogórki w kadzi, podpierając opadającego Almita młodymi, silnymi ramionami. Rubin wielkości prosiaka zapalił karmazynowe ogniki w oczach adeptów. Ważek ze stęknięciem próbował podnieść złoty samorodek w kształcie kielicha, stabilnie stojący na długiej nóżce. “Nie robi wrażenia" – powiedziałam. Jedynym atutem eksponatów był rozmiar. Wieść niosła, że w głębi ziemi, tysiąc łokci, poniżej, znajdowało się drugie muzeum, Est Jankuma, gdzie przechowywano kamienie o właściwościach magicznych. Ale tam nie wpuszczano nawet zwykłych krasnoludów, o ludziach nie wspominając.
W tym momencie oczy Almita się przewróciły, a on sam spełzł z naszych ramion na podłogę i znieruchomiał.
Nasz krzyk przerażenia zlał się z zachwyconym wrzaskiem krasnoluda. Ale nie było czasu na rozmyślanie i łączenie faktów. Chłopcy pospiesznie wywlekli Almita z jaskini i położyli nieruchome ciało wykładowcy na rozgrzanych przez słońce kamieniach przy wejściu do podziemi. Krasnoludy już nie chichotały, a śmiały się w głos, z niezrozumiałym zachwytem głosząc dobrą nowinę współbraciom i nawet wysyłając z nią gońca w głąb Elgaru. Ku naszej niewysłowionej uldze po paru minutach bakałarz doszedł do siebie i usiadł, dziko rozglądając się dookoła. W tym momencie dowiedzieliśmy się, że biedak cierpi na klaustrofobię i coroczne ekskursje wcześniej lub później, ale zawsze kończą się w ten oto smutny sposób, a krasnoludy zakładają się, dokąd dojdzie sam, a odkąd trzeba będzie go nieść…
Jaskinia miała kształt absolutnie doskonałej półkuli, jak postawiona na spodku do góry dnem filiżanka wyszczerbiona rogiem-wejściem. Podłoga składała się z jednolitej kamiennej płyty wyszlifowanej do połysku. Z szarych ziarnistych ścian pąkami lilii wyrastały i otwierały się skrzące się rozetki kryształów – przezroczystych jak lód, we wszystkich możliwych kolorach. Przez gwiaździsty otwór w sklepieniu jaskini wlewał się białawy potok światła słonecznego, rozbijając się o ołtarz – grubo ociosany płaski kamień na środku heksagramu: sześcioramiennej gwiazdy z pary przeplecionych trójkątów.
Kucnęłam i pociągnęłam paznokciem po cienkiej czarnej linii. Ani wyryta w kamieniu, ani narysowana, gładka i zimna, jak naturalna żyłka w granicie. Podłoga wewnątrz heksagramu upstrzona była znakami runicznymi i ogólnie przyjętymi symbolami życia, światła, duszy i tym podobnych abstrakcji. Na przecięciu linii, pyskami do środka, siedziały wilki z białego marmuru, wzrostu człowieka. Był ich równo tuzin i przed każdym wyryto stylizowany znak zodiaku. W otwartych paszczach połyskiwały duże kamienie szlachetne, których naliczyłam jedenaście. Ostatni wilk zazdrośnie szczerzył zęby. Dwunasty kamień był na stałe osadzony w zagłowiu ołtarza. Okazał się nim właśnie ów niedostępny dla zwykłych śmiertelników gigantyczny diament. Nie potrafiłam z marszu określić, którego kamienia brakowało. Tia, smutne to strasznie – zostać bez kręgu z powodu jednego kamyczka. Teraz weź i spróbuj zebrać nowy komplet!
Obejrzałam sobie ołtarz. O dziwo, na jego powierzchni nie było wyżłobienia dla spływającej krwi ani podstawki pod rytualną czaszę. Wiedźmi krąg Dogewy obchodził się bez ofiar, czerpiąc siłę z leżącego na ołtarzu czarodzieja – nagiego, z rozwianymi włosami, wyzłoconego przez słońce… Hm, chyba Len by nieźle wyglądał na tym zimnym łożu. Ale, niestety, nie skłamał. Ołtarz pokryty był grubą, zaiste wiekową warstwą kurzu. Od dawna nikt na nim nie leżał.
Len niedbale oparł się o kłąb najbliższej figury, skrzyżował ręce na piersi i zamyślił się o swoich wampirzych sprawach. Ja ukradkiem podziwiałam jego dokładnie wyrzeźbiony profil. Dziwny, niezwykły typ urody: pewnej siebie, zdecydowanej, kompletnie pozbawionej malowanego samouwielbienia. Przyciągała, tak jak przyciąga wymyślna uroda klingi – z delikatną koronką wygrawerowaną na doskonale wyprofilowanym ostrzu. Drogiej i starej klingi, której wierność i wytrzymałość wielokrotnie zostały sprawdzone w walce, a nierzucająca się w oczy pochwa tylko podkreśla ukrytą w środku siłę. Taka klinga nie jest obnażana dla zabawy, ale zawsze trzymana w pogotowiu.
Len, jak gdyby odczytał moje myśli, uśmiechnął się i spojrzał przez przymrużone rzęsy.
– I jak, zadowolona?
– Ciekawe macie wierzenia. Wszędzie wilki, wilki, wilki. I koniecznie białe. Co to, odbicie walki pary przeciwności? Że niby w każdym z nas siedzi zwierzę, negatywna strona…
– Postać – poważnie poprawił Len. – I niekoniecznie negatywna.
– A jaka w takim razie jest negatywna? Owieczka?
– Owca – sprecyzował bez uśmiechu. – Stado tępych zwierząt, zmiatających wszystko na swojej drodze, pod wodzą tego… rogatego.
– Podstarzałego męża Koliny Niezapominajki z Niedźwiedziej Jaskini? – zaproponowałam.
– Jego właśnie – zgodził się wampir bez cienia ironii. – Albo kogoś o podobnie pustej głowie opętanego żądzą władzy.
– A co, znasz go? – zaciekawiłam się.
– Nie, polegam na twoich wspomnieniach. Zabrzmiało to dwuznacznie i niezrozumiale, ale Len chyba nie umiał wyrażać się inaczej. Nie zaryzykowałam dalszych pytań, odwróciłam się i spróbowałam wydłubać dymny topaz z zębatej oprawy. Odebranie kości prawdziwemu wilkowi byłoby łatwiejsze. Ale przecież muszą go od czasu do czasu wyjmować, by wytrzeć kurz, wypolerować. Len nie przeszkadzał mi w pieczołowitych poszukiwaniach ukrytej sprężyny, ale gdy pytająco spojrzałam w jego kierunku, roześmiał się tylko i ironicznie pokręcił głową. Okazywana przez niego wyższość zaczynała mnie denerwować.
– Dobra, idziemy stąd – burknęłam, odwracając się do wyjścia.
Wampir zbliżył się do ołtarza i w zamyśleniu pogładził diamentowe fasetki.
– Nie chcesz spróbować swoich sił?
– Niech najpierw sprzątaczka spróbuje swoich.
– A w ten sposób? – Len gwałtownym ruchem zerwał z siebie płaszcz i narzucił go na ołtarz. – No chodź.
– Coś plecy mnie bolą.
– Spróbuj, przecież chciałaś – nalegał wampir, kusząco klepiąc dłonią płaszcz.
– Już nie chcę.
– Daj spokój, jestem pewien, że będzie dla ciebie ciekawe, móc samej sprawdzić…
– Len, za kogo ty mnie bierzesz? – przerwałam, patrząc wprost na niego. – Wierzę, że krąg nie działa. Wierzę, że z niego nie korzystałeś. Nie musisz udowadniać mi rzeczy oczywistych. Nie zamierzam dodawać do kolekcji swoich bolączek ostrego zapalenia korzonków, li i jedynie dla spokoju Konwentu Magów. Jeżeli będę miała jakieś wątpliwości odnośnie twojej szczerości, od razu je wypowiem, przy czym ty usłyszysz o nich jako pierwszy. Ale, Len, powiedz mi, jak ja mogę tobie ufać, jeśli ty mi nie ufasz.
Nie uciekł spojrzeniem i w jego oczach pojawiły się niezrozumiałe dla mnie ból i twardość.
– A, tak przy okazji, o zaufaniu. Ten kryształ, który po cichu odłamałaś ze ściany… Schowaj, żeby go Starsi nie zobaczyli. Bardzo nie lubią, gdy przyprowadzam do jaskini obcych.
– Wszystko widzisz – prychnęłam ze złością. – Wszystko, czego tylko nie trzeba. Nie potrzebuję tego twojego kryształu. A twojego towarzystwa – jeszcze mniej. I pamiątka, na którą wzięłam sobie ten smętny kawałek, też jest zbędnym ładunkiem. Proszę cię bardzo, możesz go zabrać.