– Obawiam się, że nie. Dolina nie jest aż tak duża, nowiny rozchodzą się jak wiatr. Chcesz jeszcze o coś zapytać?
– A powinnam?
– Nie, ale mogę odpowiedzieć.
Zamilkłam, wyciągając z przytroczonej do siodła sakwy czystą koszulę. On czekał bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Żeby nie było: pytania miałam. Ale wszystkie jakieś takie skomplikowane i nie do końca ukształtowane. Niech ktoś spróbuje wyciągnąć ze słoja jeden kiszony ogórek. Łatwe, prawda? A jeśli jest ich tam dziesięć i każdy próbuje trafić na talerz jako pierwszy? Tak właśnie było z moimi pytaniami. Zaczepiły się o siebie bokami, jak ogórki, i nijak nie potrafiły ze mnie wyjść pojedynczo.
– Robi się ciemno. Czas wracać – powiedział jasnowłosy, spojrzawszy na dotykające horyzontu słońce. Komary pojękiwały coraz bardziej krwiożerczo, zmuszając nas do przyspieszenia ruchów. Za drugim razem udało mi się z wysiłkiem zarzucić na Stokrotkę siodło (po pierwszej próbie musiałam obejść kobyłę i podnieść jej z ziemi). Nie zdążyłam się nawet ucieszyć, gdy zauważyłam derkę, która zaczaiła się pod krzakiem. Zanim ją podniosłam, Stokrotka otrzepała się, a niezapięte siodło pacnęło na piasek. Zgrzytnąwszy zębami, wpakowałam je na miejsce, uprzednio narzuciwszy derkę. Prawie nie zostało mi sił i rzemienie popręgu dociągnęłam tylko do drugiej dziurki. Z pewną dozą wątpliwości obejrzałam czwartą, już solidnie wyrobioną i zdecydowałam, że pójdę pieszo, żeby nie spełznąć pod koński brzuch razem z siodłem.
Wampir wstał, uprzejmie odsunął mnie na bok, po czym jednym ruchem bez wysiłku zaciągnął popręg i zaczepił klamrę jak należy.
– Odprowadzić cię?
Niewyraźnie wzruszyłam ramionami. Ostatecznie co za różnica – ten wampir sobie zrobi ze mnie kolację czy inny? Tym bardziej że miałam dość mętne pojęcie o drodze powrotnej.
Tak więc szliśmy obok siebie, zielonkawa kobyłka truchtała z tyłu, co i rusz szarpiąc wodze, by wyrwać z pobocza kępkę trawy, a sensowne pytania nadal nie chciały przychodzić do głowy.
– Daleka droga? – zapytał w końcu Len, zlitowawszy się nade mną.
Spojrzałam na wampira z ukosa, ale on beztrosko machał zarzuconą na ramię kurtką, nie wykazując oznak napadu głodu.
– Trzy dni.
– Ze Starminu, czyż nie?
– Prawie. Z obrzeży.
– Jeździłaś kiedyś aż tak daleko?
– Nie, nigdy. Mam nadzieję, że przyczyna okaże się tego warta… Ty wredne bydlę! – Kobyłka, której gwałtowne szarpnięcie prawie wykręciło mi rękę, z widocznym żalem zrezygnowała z samotnej główki czerwonej koniczyny kusząco chwiejącej się nad niską trawą.
Ani Len, ani Stokrotka nie zwrócili na mój sprawiedliwy gniew najmniejszej uwagi.
– Aż za bardzo. Już trzynaście osób kosztowała życie.
– To jest aż tak poważnie?
– Poważniej niż myślisz – pewny głos wampira nie pozwalał na wątpliwości. Niestety, na mnie nie podziałał.
– Żeby myśleć, trzeba coś wiedzieć. Co się tu u was dzieje?
– Nie wiem – uczciwie przyznał Len, wzruszając ramionami.
– Przecież mówiłeś, że możesz odpowiedzieć na moje pytania! – obruszyłam się.
– Na twoje tak. Ale to zadaję sam sobie.
– Ale chociażby ogólnie – nie chciałam zmieniać tematu i wybiegłam do przodu, żeby widzieć jego twarz. – Czy w to jest zamieszany ktoś… z waszych?
– Nie – uciął krótko Len.
– Ale w takim razie jakieś hipotezy są?
– Przeżyłem w Dogewie całe swoje życie – odpowiedział cicho i poważnie. – Znam tu każde drzewo, każdy kamień, każdą żywą istotę… A i nieżywe kojarzę całkiem nieźle. Ale z tym stykam się po raz pierwszy. Nie jest ani żywe, ani martwe, ale na tyle dziwne i niezrozumiałe, że samo jego istnienie przeczy wszystkim znanym prawom. Ale ono o tym nie wie i sobie korzysta z życia.
– Jakiś umarlak?
Wampir prychnął z ironią
– Cóż, z niczym żywym nie pomylisz na pewno. Trafiłam na znany grunt.
– A jak wygląda?
– Różnie. Czasem jak ogromny pies, czasem długaśne paskudztwo na pajęczych nóżkach, czasem ma rogi, czasem skrzydła. Ale nie o to chodzi. Mam wrażenie, że jest… jedno. Przyjmuje różne postaci, by nas zmylić.
– Dlaczego?
– Zapamiętałem jego istotę. Trudno to opisać, my, wampiry, postrzegamy świat nieco inaczej, bardziej wierzymy sławetnemu szóstemu zmysłowi niż wzrokowi i słuchowi. Kiedy obok przelatują dwa ptaki, czuję, że są dwa. Mają swoją indywidualność. Potwór też ma. Czuję jego przyjście identycznie, w jakiejkolwiek skórze by się zjawił.
– Bzdury. To nie jest jakiś ptak z krwi i kości. To umarlak. Ma jedno imię – śmierć.
Len patrzył w dal oczami bez wyrazu. W oczywisty sposób mi nie wierzył, ale nie chciał się kłócić, tak więc po prostu machnął ręką.
Oni też tak mówili.
Kto?
Ci, którzy przyszli przed tobą.
– Oni… Nie żyją?
– Zostali zabici – sprecyzował, narzucając kurtkę. Poszłam za jego przykładem. W lesie po zmroku szybko robiło się zimno.
– Wezwaliście maga z Kamieńca, żeby to zniszczył?
– Nie. Sam przyszedł. Potrzebował rady. Rano znaleźliśmy jego ciało na miejskiej drodze, a zakrzepnięta krew była na ścianach i dachach sąsiednich domów.
Nawet jeśli Len kłamał, nie sposób było tego wykryć.
– Ktoś widział, jak to się stało?
– Widzieli, jak ono uciekało do lasu. A następnej nocy zginął chłopak.
– Wasz?
– Tak, miał dziesięć lat, wracał z kolegą z wędkowania. Ten, który został przy życiu, zaczął krzyczeć. Kiedy wyskoczyli sąsiedzi, ono ryknęło, rzuciło trupa i uciekło.
– Znowu do lasu? – sprecyzowałam sceptycznie, opędzając się od kobyły, która próbowała uzyskać przebaczenie, gorąco parskając mi w lewe ucho.
– A ty byś pobiegła do kibla? – zapytał złośliwie Len.
– Ja bym nie uciekała – odparowałam. – Mojego drugiego kolegę zaprosiliście celowo?
– Hm… Można powiedzieć i tak – zastanowił się wampir. – Jego śmierć również stwierdziliśmy po fakcie. Ale następny czarodziej zginął na moich oczach. Tym razem potwór przypominał włochatą bryłę na krótkich łapach, z malutkimi świecącymi oczkami i szeroką zębatą paszczą. Wyszczerzył się złośliwie z daleka, prysnął w krzaki i jakby się rozpłynął.
– Rozumiem. Następny?
– Starszy mężczyzna. Następnego dnia – dwie kobiety. Nie zdążyliśmy nawet na finał. Ale widok znowu był… porażający.
– Nie próbowaliście stawiać domów trochę gęściej? -spytałam złośliwie.
– Jak w waszych hodowlach szczurów? – Len miał na myśli ludzkie miasta, a ja musiałam bez słowa przełknąć przytyk.
– Fakt, zagadkowe. Pozostali biedacy, jak rozumiem, opuścili ten świat nie mniej potwornym sposobem?
Skinął głową w milczeniu.
– A jakiej rady potrzebował bakałarz z Kamieńca? Wampir nie zdążył odpowiedzieć. Wkroczyliśmy na drogę. Przechodząca obok kobieta szybko ukłoniła się Lenowi, ciężkim klapsem wymuszając to samo na małoletnim potomku czepiającym się jej spódnicy. W mojej duszy poruszyły się mgliste podejrzenia.
– Dobrze cię tu znają?
– Tu wszyscy znają wszystkich.
– Muszę coś przekazać pewnemu gościowi.
– Komu? – z roztargnieniem zapytał Len, ledwie kiwając kobiecie.
– Nie bardzo pamiętam. Podobno jest szefem.
– Władcy?
– Tak, jak mu tam było?
– Sam się czasem mylę. Daj, przekażę.
– Nie mogę. Dobrze go znasz?
– Lepiej niż bym chciał – westchnął Len.
W tym momencie zobaczyłam idących z naprzeciwka Starszych. Ramię w ramię, w tej samej formacji, niebieskooki po lewej, krótkowłosy w środku, jak gdyby spięli logi spinkami. Wyglądali bardzo uroczyście. Len zatrzymał się, z niezadowoleniem zagryzając wargi. Ja również. Starsi zrobili jeszcze kilka kroków i równocześnie ukłonili się mojemu towarzyszowi.
Spojrzałam na Lena.
Poczułam się oszukana.
Wepchnęłam mu pomięty zwój i przeszłam do szeregu Starszych.
Wyglądało na to, że jednak udało mi się odnaleźć władcę Dogewy.