Литмир - Электронная Библиотека

– Nie słuchasz mnie – gderliwie zauważył mistrz.

– Przepraszam. Proszę kontynuować.

– Jesteś zdziwiona, czyż nie? Wyrwał mi się nerwowy chichot.

– Łagodnie powiedziane. Mistrz spojrzał na kolegę.

– Profesorze, pańska kolej.

Mistrz publicznie nazwał Pitrima profesorem? Coś nowego… Czyżby wredny magik w czymś z nim wygrał?

– Minął już miesiąc, odkąd odebraliśmy pierwszą wiadomość z Dogewy – zaczął profesor, odwracając się ode mnie i patrząc w okno. Koniuszki jego białych, zadbanych i obładowanych sygnetami palców stykały się na plecach. Zastanowiłam się i usiadłam. Nie lubi mnie. Od tego pierwszego dnia, gdy przeze mnie ściął się z mistrzem. W sumie Pitrim w ogóle nie przepadał za adeptkami, a w szczególności praktykami. Chodziły słuchy, że jakaś czarodziejka pokonała go w uczciwym pojedynku i wystawiła na pośmiewisko. – Ściślej mówiąc, nie z Dogewy, a z Kamieńca, miasta nad rzeką Wyp. To w najbliższym sąsiedztwie Dogewy. Burmistrz prosił o przysłanie maga. Ale rok temu do Kamieńca skierowany został jeden z adeptów, który właśnie zakończył edukację i miasto nie mogło się go nachwalić. Burmistrz odparł, że wszystko się zgadza, ale dwa tygodnie temu mag zniknął, a krowy obżarły się lulka, więc natychmiast potrzebują zastępstwa. Sprawdziłem i okazało się, że mag skierował się do Dogewy, jakoby w sprawach zawodowych. Nie on jeden. W ciągu ostatniego miesiąca Dogewa, jak beczka bez dna, pochłonęła czterech doświadczonych, silnych i zaprawionych w bojach magów.

– W tym nauczyciela magii teoretycznej?

– Miał za zadanie nawiązać kontakt z mieszkańcami Dogewy i stwierdzić, co się tam koniec końców dzieje.

– A nie można spytać wprost tego całego… Arr akktura Jak-mu-tam?

Profesor obejrzał się tak gwałtownie, że pospiesznie zerwałam się i wyciągnęłam na baczność.

– Pytaliśmy – uprzedził wybuch mistrz. – Ale dostaliśmy bardzo mglistą odpowiedź.

– Jaką?

– Twierdzi, że wszystkiemu winne są istoty nadprzyrodzone.

– Które dokładnie?

– I o to chodzi. – Mistrz wzruszył ramionami. – Podobno wszystkie. Wszystkie istniejące. Strzygi, kudłaki, bazyliszki, mawki, zjawy morowe.

Innymi słowy wyliczył całą “Encyklopedię istot nadprzyrodzonych" od deski do deski.

– I to w Dogewie – dodał Pitrim. – Tam w życiu nic większego od leszego nie było. Istoty nadprzyrodzone obchodzą Dogewę z daleka, jak zarazę. Nawet im się te bydlaki nie podobają.

Słowo “bydlaki" wymówił z niepomiernym wstrętem, nawet policzek mu lekko zadrgał z nienawiści, a kostki zgiętych palców pobielały, imitując akt duszenia.

Mistrz miał do wampirów dużo spokojniejszy stosunek.

– Wszystko się zgadza. Zwykłe problemy Dogewy to choroby bydła, przypadkowe urazy, nieurodzaj. Przy okazji, Pitrimie, zapomniał pan nadmienić, że władca Dogewy oficjalnie ogłosił śmierć dziewięciu swoich poddanych.

– Nie wierzę w ani jedno jego słowo! – prychnął Pitrim. – Ten obmierzły wampir wije się jak piskorz!

– Łącznie z ludźmi – trzynaście osób w jeden miesiąc – kontynuował niewzruszenie mistrz.

– A ci poddani… Też byli magami? – zaciekawiłam się.

– Wampiry nie mają magów. Tylko zielarzy. Nawet nie wiadomo, czy rodzą się wśród nich dzieci z magicznymi zdolnościami. Ogólnie rzecz biorąc, nie wiemy o wampirach prawie nic. Wśród tematów prac zaliczeniowych, proponowanych adeptom, jest i taki: “Układ socjalny, życie codzienne i stosunki w wampirzej społeczności". Ale w ciągu stu pięćdziesięciu lat istnienia Szkoły nikt nie odważył się go opracować, więc zwykle jest skreślany.

– Cóż, przy okazji popracuję nad tematem – spróbowałam zażartować.

– Ty jedziesz nie na praktykę! – nie wiadomo czemu wściekł się profesor, doskakując do mnie z taką furią że opadłam na fotel, a on zawisł nade mną, bryzgając śliną. – Jedziesz z zadaniem! Poważnym zadaniem! Żadnych opóźnień! Żadnych głupstw! Przyjeżdżasz, rozmawiasz z władcą i z powrotem! Jeżeli ci się uda. Dziecko, jesteś jeszcze zbyt młoda i głupia, by trzeźwo ocenić, co się dzieje. Wampiry, które od tylu lat mieszkały tuż obok nas, rozbestwiły się pobłażliwym traktowaniem i otwarcie mordują ludzi!

– Pitrimie, to nie zostało udowodnione – cicho wtrącił mistrz. W głosie starego maga wyczułam niepewność, która bardzo mi się nie spodobała.

– Będzie dowód, kiedy ona wróci… albo i nie wróci. Wtedy przynajmniej poznamy twarz wroga. I będziemy wiedzieli, że jest wrogiem. Dotychczas kodeks magów nie pozwalał nam krzywdzić wampirów i nakazywał bronić ich przed ludzkimi fanatykami. Nie przywiązywaliśmy wagi do bajek tępych wieśniaków, choć całe ich tłumy koczują pod strażnicami, błagając o obronę przed przebiegłymi krwiopijcami. Ale teraz to się zmieni. Wampiry zostaną skreślone z listy sojuszników i zrównane z resztą istot nadprzyrodzonych! Tyle! Rozmowa skończona. Pytania?

– Czemu ja? Jestem tylko adeptką!

– Rekomendacja twojego mistrza! – ryknął Pitrim, znowu demonstrując mi swój korpulentny zadek. – Natychmiast w drogę!

Adepci czekali na mnie pod chronionymi od podsłuchu drzwiami. Lekko zablokowałam podsłuchy telepatyczne i koledzy musieli zaspokajać swoją ciekawość zadając pytania (tych było sporo) i słuchając odpowiedzi (tu ich rozczarowałam).

– I co?

– Czego chcieli?

– Nie dręcz! O czym rozmawialiście?! Przybrałam zasmucony i zagadkowy wyraz twarzy.

Zapadła podniosła cisza, jak przed wynoszeniem ciała. Gdy doszła do dzwonienia w uszach, z westchnieniem przyznałam się.

– Zaproponowano mi zastąpienie Pitrima na stanowisku rektora, ale niestety musiałam odmówić – sprawy tego świata nie są dla mnie. W związku z tym poprosiłam o pozwolenie na udanie się do oddalonego klasztoru, gdzie spędzę resztę mych dni na modlitwach i umartwieniach. Żegnajcie, pewnie już nigdy się nie zobaczymy…

Twarze kolegów wyciągnęły się jak onuce po praniu. Pękając ze śmiechu, w podskokach zbiegłam po schodach, w biegu zakładając i zapinając kurtkę.

***

Kobyłka mnie o nic nie pytała. Za dwie kostki cukru pozwoliła założyć sobie siodło i po długich namowach ogłowie. Na drogę dostałam torbę z ubraniami, kawał chleba, bukłak z wodą (nieszczelny, czyli, można powiedzieć, praktycznie bez wody), woreczek z kaszą perłową i nie wiadomo po co tępy miecz z obluzowaną rękojeścią.

Droga lekko kładła się pod kopyta konika i bardzo ciężko pod moją wydelikaconą tylną część ciała. Szkoła została w tyle, nikt mnie nie żegnał – adeptów zawołano; na kolejny wykład. Stokrotka wkroczyła do jasnego lasku brzozowego i drzewa za moimi plecami złączyły się, odcinając jej drogę powrotną. Przede mną na poboczu nieruchomo stał człowiek w luźnej granatowej szacie obszytej złotem. Na jego piersi, trochę chwiejąc się na srebrnym łańcuszku, blado połyskiwał duży szmaragd.

Ściągnęłam wodze. Mistrz podszedł i dotknął ręką mojego kolana. Suche ciepło przebiło się przez cienkie spodnie.

– Odpowiem na twoje ostatnie pytanie, Wolho. Widzisz, istnieją problemy, do rozwiązania których nie nada się brutalna siła. Nie zaprzeczę, że byłbym dużo spokojniejszy, gdybyś była doskonałą wojowniczką i dyplomowaną magiczką. Ale w naszym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, a zabitym wiedza i doświadczenia niewiele pomogły. Bo najstraszniejszy i najbardziej przebiegły potwór wszystkich czasów i narodów to… plotka. I właśnie z nią masz się zmierzyć. Wysyłam cię jako najmniej uprzedzoną adeptkę. Nigdy nie słuchasz starszych, nie wierzysz plotkom i pomówieniom; żeby cię przekonać, trzeba podsunąć ci prawdę pod nos, dać jej dotknąć i powąchać, ale potem już nikomu nie pozwolisz się sprowadzić z obranej drogi. Nie jesteś miękką gliną, którą można ukształtować na swój obraz i podobieństwo, ani woskiem, w którym odbijają się cudze słowa i myśli. Zawsze masz własne zdanie. I właśnie ono jest mi potrzebne. Chcę znać prawdę. Prawdę o tym, co dzieje się w Dogewie. I chcę usłyszeć ją od ciebie.

5
{"b":"102707","o":1}