Литмир - Электронная Библиотека

– Nic z tego – skonstatował Len. – Trzeba znaleźć kogoś szczodrego z nieprzesadnym poczuciem humoru i zapasowymi spodniami. Nie pojadę do miasta w ten sposób.

– Mogę rzucić iluzję. Co prawda, prawie nie daje ciepła, a na dokładkę może zniknąć w każdej chwili…

Len wzdrygnął się. “Każda chwila" prawie na pewno okazałaby się nieodpowiednia.

– Mam lepszą propozycję. O tam, pod brzózkami, widzisz?

Równy jasny dymek wyraźnie wydostawał się z komina. Zasypaliśmy ognisko ziemią i ruszyliśmy na przełaj. W pół drogi do ludzkiej siedziby zaatakował nas wkurzony kosmaty kozioł, który nie ustępował rogami i brodą głównemu strażnikowi Piekła. Wyskoczył zza krzaka, jak szary wilk na gobelinie. Na szczęście lina, na której się pasł, skończyła się trzy cale od naszych siedzeń. Na uroczyste meczenie kozła przybiegła dziewczynka z witką. Władca w gaciach okazał się i dla niej czymś nowym. Na dziki pisk natychmiast pojawił się jej ojciec. Sapiąc i powiewając połami długiej białej koszuli, wdarł się na polanę z toporem w prawej ręce i bezgłowym kogutem w lewej. Prawdopodobnie akurat kończył kaźń przesadnie leniwego i olewającego obowiązki małżeńskie Gutka i wzięty z zaskoczenia, machinalnie zabrał ofiarę ze sobą. Ani razu jeszcze nie miałam okazji brać udziału w bitwie na zdechłe koguty. Obrzuciwszy mnie, Lena, córkę i kozła jednakowo szalonym spojrzeniem, wampir upuścił koguta i padł na kolana, zdjęty nieopisanym przerażeniem.

– Czego stoisz jak słup? Szybciej, proś o spodnie -szepnęłam.

– Odbiło ci! – syknął Len w odpowiedzi. – Biedak jest w takim stanie, że zdejmie własne.

– No to kuj żelazo, póki gorące! Wystarczy tego reklamowania wyrobów starminiskich szwaczek.

Len odkaszlnął.

– Przepraszam – zaczął uprzejmie i ochryple. – Czy moglibyście wstać? Przeprowadzamy doroczną inspekcję ziem i jeśli nie macie nic przeciwko, chcielibyśmy na niezbyt długą chwilę skorzystać z waszej gościnności…

– I spodni – dodałam, podnosząc martwego koguta za rude skrzydło.

Na domycie swojego władcy wampiry potrzebowały więcej jak cztery beczki wody. Gdy wreszcie pojawił się przy stole, nakrytym w oplecionej winoroślą altance, ja zabawiałam dzieciaki, kwitując równocześnie cztery widelce. Len usiadł naprzeciwko, podciągnąwszy połę czerwonego szlafroka, na oko – damskiego.

– Coś mówiłeś o nieprzesadnym poczuciu humoru i zapasowych spodniach? – spytałam złośliwie. – Wątpię, by gospodynię tak rozbawił kogut, którego upuściłam na kupę nawozu. Zobacz, jak rozmawia z sąsiadami kłębiącymi się przy płocie. I jak tylko się odwracasz, gapią się na ciebie.

Len wsłuchał się, nie patrząc.

– Mylisz się. Na ciebie. Myślą, że próbowałaś mnie wykończyć, ale okazałem się zbyt twardy.

– Oni tak mówią? – zmartwiłam się.

– Nie, myślą.

– Powiedz im, że to nieprawda!

– Cóż, aż tak bardzo nie mijają się z prawdą… – Len złośliwie błysnął kłami. – O, bardzo dziękuję!

Na stole pojawił się parujący garnek gęstego kapuśniaku. Wysoka rumiana gospodyni w zielonej chustce napełniła nasze miski i położyła na osobnym talerzu solidny kawał mięsa ze sterczącą kością szpikową. Gościnna rodzina zebrała się przy stole w rekordowym czasie. Malutkie bliźniaki patrzyły na nas jak na przybyszy z sąsiedniego wymiaru. Dziewczyna-podrostek usilnie trzepotała rzęsami i strzelała oczami, które to akcje Len ignorował z imponującym majestatem. Jej starsza siostra (matka maluchów) gapiła się na władcę tak, jakby zamierzała namalować jego portret. Głowa rodziny i zięć na przemian dyskutowali o pogodzie i przyrodzie, w oczywisty sposób nie wiedząc, czym by tu jeszcze dogodzić. Ja miałam straszną ochotę na wydobycie z kości szpiku, ale bałam się naruszyć uroczystą atmosferę. Koniec końców, nie co dzień do domu zwykłych wampirów przychodzi władca w samych gaciach… Tymczasem Len trzymał fason, uśmiechał się i chętnie podtrzymywał pozbawioną treści rozmowę.

Na mnie nikt nie patrzył, w związku z czym jednak podważyłam sterczący szpik trzonkiem łyżki.

***

Len przebrał się w luźny strój do konnej jazdy i pozostawił gościnnym gospodarzom nieprzebijalną kurtkę i samostojące spodnie. Nie wątpię, że relikwie te jeszcze długo będą dekorować ich gościnną izbę.

– Jedźcie polami, tak jest bliżej. Droga równa, ubita, nie zgubicie się – mówił gospodarz na pożegnanie. – Tylko nigdzie nie skręcajcie. Tam najpierw będą ziemniaki, trochę uszkodzone przez żuki, zamorskie, pasiaste. Nijak nie mamy na nie metody. Dalej koniczyna i lucerna, akurat zaczynają kwitnąć. A tam już las będzie tylko ręką sięgnąć.

Główny las dogewski Len znał jak swoje pięć palców, tak że skończył zadawać pytania i skoczył w siodło.

***

Zamorski żuk w paski flegmatycznie podgryzał liście ziemniaków, nie zwracając uwagi na przedstawicielkę “rasy rozumnej", która z zapartym tchem obserwowała jego nieskończony posiłek.

– Hej, Kella! – zawołałam, rozpoznawszy dziewczynę.

Wampirzyca wyprostowała się i potarła krzyż.

– Paskudy! – rzuciła w pustkę.

Żuki zamorskie pożywiały się, rozmnażały, przelatywały z krzaku na krzak, zupełnie i całkowicie ignorując czynnik antropogeniczny.

Zostawiliśmy konie, by poszczypały sobie zakurzoną trawę pobocza i zaczęliśmy przedzierać się do Kelli w poprzek bruzd. Zielsko plątało się pod nogami. Po nagim łokciu pełzł żuk, którego ze wstrętem strząsnęłam na ziemię i przypieczętowałam obcasem.

– Co ty tam robisz?

– Obserwuję! – krótko odpowiedziała zielarka, ponownie pochylając się nad żukiem. – Opryskałam pędy wywarem z tojadu.

– I co?

– On je zjada!

– A myślałaś, że ogłosi głodówkę na znak protestu? -prychnęłam.

– Nie, wszystko idzie zgodnie z planem. Teraz czekam, aż zacznie zdychać!

– Od dawna?

– Od jakichś trzech godzin.

– To prędzej on ciebie wykończy!

Tylko obecność Lena powstrzymała zielarkę przed gniewną repliką. Opanowała się i spytała ironicznie:

– A czy nie mogłabyś oświecić mnie odnośnie ludzkich sposobów walki z tymi cholernymi chrząszczami? O ile wiem, najmocniejszym ze stworzonych przez was insektycydów do tej pory są kobieciny i małolaty z cebrzykami, a agronomowie umieją tylko powiedzieć: “Ażebyś się, cholerniku, udławił!".

Rozprostowałam palce, efektownie strzelając kostkami.

– Ażebyś się, cholerniku, udławił! – rzuciłam, dodając parę zaklęć.

Chwilowa pauza w wojsku pasiastego wroga zmieniła się w narastający szelest. To zamorskie żuki osypywały się, zlatując w bruzdy. Ostatni raz drygając członowanymi łapkami, zastygały na zawsze. Zbyt późno zrozumiałam, czemu radzi się odprawiać egzorcyzmy, stojąc na brzegu pola. I jak się teraz mamy stąd wydostać? Po tej jednolitej, chrzęszczącej i mlaskającej pod nogami masie?

– Czysta robota! – ochryple rzuciła zielarka, oglądając podniesionego żuka przez lupę. – Faktycznie zdechły! Ale dlaczego?

– Może się zadławiły? – zasugerowałam niewinnie.

Kella zapatrzyła się na mnie ze szczerym przerażeniem. Wiedziałam, o czym myśli. Czy przypadkiem nie mam w zapasie nieco mocniejszego zaklęcia, na ostrozębne pasożyty?

– Nie – rozczarowałam ją. – Niestety, na nic więcej to zaklęcie nie działa, nawet przeciwko gąsienicom kapustnika do boju ruszają wspomniane kobieciny. Zaklęcie jest prościutkie, nie wiem, czemu wasi magowie go nie stosują.

– Może dlatego, że nie mamy magów? Pamiętałam słowa mistrza, ale pozwoliłam sobie na wątpliwości.

– Poważnie? Ani jednego?

– A skąd by się mieli wziąć? Przecież nie przylecą z zamorskich krajów razem z żukami. Własnych szkół czarodziejów nie mamy, a do ludzkich nie przyjmują wampirów.

– I jak sobie bez nas radzicie? – Wyobraziłam sobie życie bez magii i się wzdrygnęłam. W co zmieniłby się Starmin bez ulicznych ogni w szklanych kulach, amuletów chroniących przed ospą i cholerą, magicznych zamków, chłodzących skrzyń, mnóstwa iluzji pieszczących spojrzenie i ukrywających obłażące ściany domów, wieży o ostrej iglicy regularnie wypuszczającej w niebo srebrzystą błyskawicę – regulator pogody. Pogoda uzgadniana była z Najwyższą Radą, podpisywana przez króla i codziennie wywieszano ją na ścianie ratusza.

36
{"b":"102707","o":1}