– Tak. Nie. Jeszcze jedna sprawa. Masz szansę odkupić swoje winy – wyznaczam cię na strażnika bramy w wigilię Święta Plonów.
Niech bogowie będą dla mnie łaskawi!
Po powrocie do pokoju dalej w roztargnieniu podrzucałam na dłoni talizman i Welka natychmiast go zauważyła.
– Co to? Weź pokaż, nie bądź sknera! Prezent od chłopaka?
Niewyraźnie wzruszyłam ramionami, ale kamień oddałam.
– Awenturyn… Taniocha. – Pogardliwie skrzywił się Temar, łapiąc rzemyk z czerwonym kamieniem i po krótkich oględzinach rzucając w kierunku Enki.
– Sam jesteś taniocha! – oburzyła się Welka, strzelając go w ucho. – Że niby wiele rozumiesz! To jest prezent. I to od adoratora. Znaczy – bezcenny.
– O, a tu jest coś napisane! – Chomiczek Enka wyciągnął z kieszeni szkło powiększające i zderzyliśmy się czołami nad talizmanem.
Kamyk-wisior oszlifowano w kształcie wilczego kła oprawionego u podstawy w srebrną nasadkę, co nadawało mu podobieństwo do zaostrzonego żołędzia. Zamiast ogonka było malutkie kółko, przez które zakładało się rzemyk.
I to właśnie nasadka przykuła uwagę Enki. Po srebrnej otoczce wił się delikatnie wygrawerowany napis – ciąg niezrozumiałych run podobnych jednocześnie do elfich i krasnoludzkich. Wydawało mi się, że część z nich już widziałam. W jaskini dogewskiej. Jedną przy wejściu, jeszcze parę – w heksagramie wiedźmiego kręgu. Ale ostatecznie jedną znajomą runę znaleźliśmy. „Śmierć".
– Niczego sobie prezent – zarechotał Temar. – Naprawdę życiowy.
– A może miał na myśli miłość aż do grobowej deski? – marzycielsko zasugerowała Welka, wznosząc oczy ku sufitowi.
– Też nieźle – zgodził się adept. – Starożytni mieli taki zwyczaj – chować żywą żonę razem ze zmarłym mężem.
– A żona nie miała nic przeciwko?
– Miała, ale nie na długo – złowieszczo mruknął Temar. – Teraz, Wolho, powinnaś o niego dbać, jakby był z porcelany. Nie daj Boże się coś stanie…
– Temuś, a wierzysz w proroctwa? – spytałam, zakładając amulet na szyję.
– Zależy czyje.
– Powiedzmy, że Riony.
– O fiuuu! – zagwizdał Temar. – Na piątym roku przepowiedziała koniec świata, który nie nastąpił z przyczyn technicznych.
– Nie mów – zaprotestował Ważek. – Riona to zdolna dziewczyna. Profesor Bruws bardzo ją chwalił.
– A przy okazji – przypomniał sobie Enka. – Czego od ciebie chciał mistrz?
Poczułam, że koniecznie muszę usiąść.
– No cóż, moi drodzy, możecie mi pogratulować… To ja jestem tym ghyrem, który będzie pilnował szkolnej bramy w wigilię Święta Plonów.
– O nie! – jednym głosem jęknęli adepci.
Wykład 5. Okienko
Dokładnie z takim samym skutkiem mistrz mógł poprosić kota o popilnowanie bramy do psiarni. Gdy tylko nauczyciele odeszli, zostawiając mi wszystkie klucze, notes z uwagami i kryształ-detektor od płotu, Święto Plonów zaczęło się długo przed jego oficjalnym otwarciem.
Przyjaciółki adeptów i przyjaciele adeptek, alkohol i narkotyczny tytoń zaczęły wlewać się przez bramę jak wezbrana rzeka. Moich nieśmiałych protestów nikt nie traktował poważnie – smarkacze nie słuchali, rówieśnicy proponowali wypić z nimi bruderszaft, a adeptów starszych lat się bałam. W rezultacie mogłam tylko bezradnie obserwować ogarniający Szkołę chaos i kartkować brukową jarmarczną książeczkę o seryjnym mordercy znalezioną w szufladzie profesora ciecia. Ze stron po prostu lała się krew, a krzyków i bez tego było aż za dużo. – Szkoła tańczyła w miejscu, z sufitu sypał się tynk, który natychmiast wracał na miejsce, z okien leciały pęczki błyskawic, pod stropem krążyły nietoperze, a nachalne mrakobiesy trzeba było odganiać miotłą. Szkolny duch nie wytrzymał, zszedł ze strychu, przez parę minut pogawędził ze mną, narzekając na upadek obyczajów dzisiejszej młodzieży, a potem narzucił płaszcz i wyszedł na dwór – straszyć przechodniów.
O drugiej w nocy ciągnący przez bramę strumień wysechł z tej prostej przyczyny, że wszystko, co można było wnieść i wynieść, wniesiono i wyniesiono wcześniej. Zrobiło mi się nieco nieswojo w opustoszałym i pełnym ech holu, w związku z czym udałam się na zalecony przez mistrza obchód, próbując nie trafić na zakłócaczy spokoju. Nasz pokój był zamknięty, a na drzwiach wisiała tabliczka „Nie przeszkadzać". Z opóźnieniem przypomniałam sobie, że Welka, otrzymawszy uprzednio moją zgodę, za umiarkowaną opłatę wynajęła go jednej ze swoich koleżanek. Sądząc z odgłosów, koleżanka nie bawiła się samotnie.
Wróciłam za kontuar i ze wstrętem podniosłam otwartą i odwróconą stronami do dołu książkę. Ależ paskudna noc! Ani nie można pospać (pokój zajęty, a na dokładkę profesorowie mogą w każdej chwili wpaść), ani zająć czymś sensownym – biblioteka zablokowana, a powtarzać materiału z wykładów mi się nie chciało. Przyjaciele poleźli do lasu i wrócą nieprędko. Wnioskując z wyglądu indyka – dobrze, jeśli w ogóle wrócą.
Jakby tego wszystkiego było mało, zaczęła się burza. Deszcz bębnił w dach jak ziarna suszonego grochu. A ja właśnie miałam zamiar pójść i pogadać ze smokiem! Ale w tym celu trzeba by obejść Szkołę dookoła, tymczasem woda już ryczała pod drugim stopniem schodów, a pioruny wściekle uderzały w kryształową kulę na iglicy gmachu Alchemii. Ani jesienne, ani nawet zimowe burze nie były w Starminie rzadkością. Uparta przyroda nie chciała godzić się z magią i raz na jakiś czas wyrywała się spod jej kontroli. Nie pomyliłam się, uznając burzę za efekt uboczny czaru rzucanego na troickim polu turniejowym przez grupę bakałarzy pod kierownictwem mistrza. Mniej więcej wiedziałam, co tam robili. Najpierw magicznie zabezpieczyli plac przed deszczem, śniegiem i resztą opadów, łącznie z mgłą, potem ustawili obronę przed amuletami – ludzie są ludźmi, pokusa skorzystania ze wsparcia magicznego jest duża. I na samym końcu stworzyli w granicach pola pustkę magiczną – pełną blokadę wszystkich zaklęć, wliczając w to ich własne. Resztę nocy magowie spędzą w zbrojowni, sprawdzając, czy nikt nie zaklął samych łuków, strzał i tarcz.
Rozległo się pukanie. Takie zagadkowe, przenikliwe! Nie no… Nie mówcie mi, że w Szkole znalazł się chociażby jeden adept mający sumienie. Prychnęłam z goryczą, odłożyłam książkę i podeszłam do drzwi. Otwarły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając do ciepłego przytulnego holu deszcz i wiatr.
W progu stał wampir. Woda strumieniami lała się po szerokim czarnym płaszczu. Spod kaptura drapieżnie błysnęły oczy i wampir powoli podniósł głowę. Kaptur opadł na ramiona. Strzeliła błyskawica, obrysowując złowieszczą sylwetkę białym płomieniem, wysrebrzając przyciśnięte diademem włosy i odbijając się w długich ostrych kłach.
– No to cześć! – powiedział wampir i wyciągnął do mnie zimne, mokre ręce.
– Len! – z zachwyconym piskiem zawisłam na jego szyi. Odkaszlnął i delikatnie objął mnie w talii.
Władca Dogewy zupełnie się nie zmienił. Nadal te same ironiczne i mądre oczy, jasne włosy do ramion, lekko krzywy i pogardliwy uśmieszek na cienkich wargach, wyleniała skórzana kurtka i złoty diadem ze szmaragdem. Ale widzieć go w holu Szkoły, w stolicy Belorii, można powiedzieć, że w sercu ludzkiej cywilizacji, gdzie nawet jak ktoś w wampiry wierzy, to bardzo ich nie lubi, było tak dziwne i niezwykłe, że nawet uszczypnęłam się w nogę, by wykluczyć nocny koszmar.
– Nie wyparuję, możesz nawet nie marzyć – uśmiechnął się Len. – Mogę zdjąć płaszcz? Przemókł na wylot, mimo gwarancji solidnej krasnoludzkiej firmy.
Zupełnie się nie zmienił. Cynik, wesołek i telepata.
– Będziesz się śmiać – kontynuował Len, potrząsając płaszczem i opryskując mnie drobnymi kroplami. – Ale się pomyliłem. To ja jestem przemoczony do nitki. A płaszcz, o dziwo, jest suchutki i od wewnątrz, i od zewnątrz. O nie, żadnych zaklęć. Znam cię. Sam wyschnę.
– Len, tak strasznie za tobą tęskniłam! – rzuciłam do kominka karmazynową iskrę, zapalając stosik brzozowych polan. Len przysunął do kraty ciężkie krzesło i usiadł tyłem naprzód, patrząc na mnie nad wysokim oparciem. Tak bardzo się odzwyczaiłam od tego dziwnego, przenikliwego spojrzenia, które cienką nicią łączy dusze… Tak dawno nie patrzyłam w te oczy, rozpływając się w nich bez reszty, należąc do nich, władając nimi…